Pisanie i natchnienie to jednak są bardzo dziwne rzeczy. Mam w głowie tysiąc pomysłów na opowiadania i dalsze historie o mojej Zosi i jej rodzinie (Opowieści rodzinne), mam w głowie dialogi, historyjki, sceny – tylko usiąść i zapisywać. Ale nie. Gdy siadam przy klawiaturze, zaczynam pisać coś zupełnie innego. Jak próbuję mówić moim myślom – hej, hola, to nie ten plik! To nie ten czas, nie to miejsce! – Cicho tam, słyszę z głębi głowy, teraz piszemy „Opowiadanie jesienne” i już, nie marudź i nie przeszkadzaj. Próbuję cichutko odzyskać panowanie nad swoimi myślami i nad klawiaturą, to jednak na nic. Opowiadanie jesienne prawie skończone.
Jestem tak mało asertywna, że nawet własne myśli mnie nie słuchają. Porażka.
Jeszcze kiedy indziej siadam do laptopa z mocnym postanowieniem przeróbki mojej bajki dla dzieci, która w konkursie nie wygrała, więc zgodnie z planem chcę wysłać do wydawnictwa – i znów klops. Moje pisarskie drugie ja odpycha te plany wzgardliwie na bok i mówi mi: Hej, ty, obioku jeden. Mam lepszy pomysł. Bajka nie zając, nie ucieknie. Pisz o lodówce. – No żesz kurdzibąk, bez przesady! O lodówce?! – Tak, matołku. O lodówce. Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi!
Poddaję się. Wiem o co chodzi, rzeczywiście. Krążył mi ten wpis gdzieś w myślach już parę miesięcy, kiełkował niczym żółciutki mleczyk na trawce aż w końcu po przemianie w dmuchawca ktoś weń mocno a porządnie dmuchnął i puff – poooooszło. Muszę napisać o lodówce!
Konkretnie o jej drzwiach.
Czy u was też drzwi do lodówki pełnią rolę tablicy? Pamiętnika rodzinnego? Rozkładu jazdy mamy, taty, dzieci? Wystawy muzealnej, zbioru magnesów wszelkich z bliskich i dalszych wypraw?
Na mojej wiszą nawet takie magnesy, które dostałam kiedyś od uczniów, przywieźli je dla mnie ze swoich wakacyjnych wypraw. No i trzymają mnie przy mojej pracy, bo jak na nie patrzę, to myślę sobie, że jednak warto…
Są też magnesy, które miały służyć Piotrusiowi do nauki literek i cyferek, tymczasem służą do przypinania kolejnych pomysłów i karteczek.
Moja lodówka to wielka, stojąca tablica fejsbukowa. Pełna ogłoszeń, paragonów, poleceń, przypominajek, rysunków do pochwalenia się, kontaktów do tak ważnych miejsc, jak restauracja Papryczka, godziny poboru krwi u dzieci w przychodni, certyfikaty szczepień też tam są, może kiedyś schowam je do odpowiedniej teczki. Nawet mąż już wie, że najważniejsze rzeczy muszą być na lodówce i dołożył tam rachunek za paliwo, tak sobie wzdychamy patrząc nań, jak ten czas i inflacja szybko lecą… Wisi tam laurka w serduszka, kot w butach, i przepiękny koślawy domek wśród drzew. Zdjęcia najpierw nowe, potem coraz bardziej wspomnieniowe.
O ile w środku lodówki panuje przepisowy chłód, to na jej drzwiach jest samo ciepło. Nasze, rodzinne. Przyszpilone na chwilę, czasem na dłużej. Nasze wspomnienia, drobiazgi. Okruchy z codzienności.
Lubię te drzwi do lodówki. U moich sióstr widzę podobne, od razu po wejściu do kuchni można stwierdzić, jaka jest aktualnie najbardziej lubiana postać z bajki albo gdzie byli na wyprawie leśno – polno – pozamiastowej.
Kiedyś u kogoś widziałam list napisany do samej piszącej – od siebie do siebie – z upomnieniem, by się nie smucić i nie smęcić, tylko podnieść cycki w górę i hajda do przodu.
Notatnik z życia.
Listy zakupów, wizyty lekarskie, ważne przypomnienia i mniej ważne rysuneczki. Może na odwrót?
Wisiała też kiedyś u nas taka kartka, kiedy mój bombelek Piotrek miał parę miesięcy a mnie niepomiernie denerwowało zadawane codziennie pytanie: „Ola, czemu on płacze?!!!” To wzięłam kartkę i okrągłymi, dużymi, zjadliwie czytelnymi literami napisałam tak:
„Dziecko płacze bo:
- jest głodne
- chce być przewinięte i chce pofikać bez pieluchy
- chce się przytulić
- nudzi się
- coś boli
- chce spać”
Koniec kropka. Grunt, to trafić we właściwy punkt
Macierzyństwo w pigułce na drzwiach lodówki – proszę bardzo, zamiast stosu poradników.
Potem oczywiście tych punktów dochodzi tysiąc i pierdyliard, włącznie z tym, że sam nie wiem, o co płaczę, ale sobie popłaczę, to już temat na osobne rozważania… Ech, dzieci…
Ale każde dziecko ucieszy się na widok swojego arcydzieła na Lodówkowej Wystawie.
Ogólnie lubię w domu wolną, czystą przestrzeń, lubię, kiedy rzeczy są poukładane, najlepiej równo i pod linijkę, lubię porządek. Ale takie uporządkowane drzwi od lodówki już dziś byłyby dla mnie smutne… Uczę się, że porządek nie jest najważniejszy. Uczę się szukać ładu i harmonii właśnie w rzeczach porzuconych w pół drogi, odłożonych na chwilę. Nie sprzątam odruchowo książek pozostawionych na stole, na kaloryferze przy stole, przy łóżku. Leżą gazety czekające na chwilę przy kawie. Swego czasu na środku stołu stała dumnie świeczka w słoiku, taka rękodzielnicza, na przepięknej serwetce kupionej w akcji charytatywnej, ale wiedziałam, że samotnie to ona długo nie postoi. Zaraz obok pojawi się pluszak, kredki, kable od ładowarek, moje teczki szkolne, notatki do wpisów, żółty kalendarz. I koniecznie co jakiś czas jak bumerang wraca na stół encyklopedia z Mai pokoju – „1000 arcydzieł malarstwa”. Ostatnio została znów przyniesiona, bo szukałam pomysłu, jak pokazać Piotrkowi kobiecy biuścik i stwierdziłam, że poszukamy na ładnym obrazie.
Przypomina mi się przy okazji, jak byliśmy w zeszłym roku z obydwojgiem dzieci w Słupsku, na wystawie malarstwa Witkacego. Przechodząc obok aktów kobiecych, bardzo zresztą ładnych, Piotrek oczywiście spytał, co to jest, te bąble u pań. Ja oczywiście odpowiedziałam, uświadomiłam sobie, że chociaż mamy puzzle czy książeczki, gdzie pojawia się ciało chłopca i ciało dziewczynki, to jednak są to dziecięce ciała i biustu tam nie uświadczysz. Myśl, że moje dziecko miałoby podglądać kogoś żeby zaspokoić ciekawość też średnio mi się podobała. Wykorzystałam więc okazję, żeby mógł się tym malarskich dziełom przyjrzeć. Masz jakieś pytania, synek? Nie, idziemy dalej? Spoko, idziemy.
Mój styl macierzyństwa to macierzyństwo okazji. Lubię wykorzystywać takie zwykłe okazje, żeby o czymś pogadać, coś opowiedzieć. Moje macierzyństwo uważności, bo trzeba umieć bacznie obserwować życie, żeby takie okazje wyszperać. Macierzyństwo Właściwej Chwili.
Lubię obserwować życie. Uchwycić jego fragment i powiesić na lodówce. Opisać, sfotografować. Kiedy wracamy z przedszkola, lubię iść na tyle powoli, by porozmawiać, przenieść ślimaka na trawę, zrobić zdjęcie pod bzem. Przyjrzeć się czemuś pełzającemu po drodze, co Piotrek określa jako „karaluch”. Zastanowić się razem, czemu Pan Bóg stworzył karaluchy, komary i inne paskudy. Piotrek jest na etapie, kiedy wszystko jest stworzone przez wszechwiedzącego Boga i wszystko powinno mieć sens, mi więc przypada niewdzięczna rola burzenia tego porządku i odpowiadania czasem, że nie wiem, jaki jest sens niektórych elementów życia. Że być może nawet Bóg nie wie. Też być może się zastanawia, jaki i gdzie jest ten sens.
Dużo czasu spędzam przed laptopem, nie powiem. Potrzebne mi to i do pracy i do odpoczynku. Często siedzę obok moich dzieci z telefonem i każdy zapatrzony jest w swój ekran, mniejszy czy większy. Ale jestem wyczulona na to, że coś się dzieje, jestem gotowa odłożyć smartfona, wrócić do tego, co przeglądałam później, i porozmawiać. Wysłuchać snu, który trwa w opowiadaniu chyba dłużej niż cała noc, nawet podkusi mnie czasem jeszcze o coś dopytać, odważna jestem!
Mam przeczucie, że będę za tymi dniami tęsknić… Maja ostatnio na całe tygodnie jeździ do babci, żeby mieć bliżej do szkoły i zakończyć ten rok szkolny z jako taką godnością i honorem i ja zaczynam za nią tęsknić. Żaden post nie może być ważniejszy, niż to, że ona jeszcze chce przyjść, kiedy jest w domku, pogadać. Przecież ona już zaraz dorosła będzie! Zacznie swoje życie a ja będę trzymać w rękach znalezione pod jej łóżkiem papiery, skarpetki, kapcie, zagubione notatki i płakać, że czas tak leci i po co się denerwowałam na bałagan!
Do Lodówkowego Wpisu dokładam zdjęcia, nie tylko lodówkowych drzwiczek ale i inne, uchwycone ostatnio chwile, którymi chcę się podzielić.
Taka jeszcze myśl przychodzi mi na koniec, taka już a propos wnętrza lodówki. Czy u was też przychodzi taki denerwujący moment, kiedy mąż czy dzieci otwierają te święte drzwiczki, zaglądają do środka i stwierdzają z kwaśną miną: „Ech, tu nic nie ma do jedzenia…”. Chociaż lodówka zapełniona po pachy. To tak czasami podobnie jest z tymi życiowymi chwilami do uchwycenia… Też wydaje nam się, że nic nie ma, a wystarczy uważniej popatrzeć, przyjrzeć się bliżej, trochę pomyśleć co z czym połączyć, a nie tak byle jak…
Widziałam kiedyś taką sytuację na placu zabaw, kiedy na oko 5-letni chłopczyk przybiegł do mamy z bukiecikiem kwiatków zebranych naokoło piaskownicy, mlecze, stokrotki, wszystko ściśnięte tą małą rączką, lekko chaotyczne ale po dziecięcemu urocze i podbiega ten chłopczyk do mamy siedzącej na ławce i taki uśmiechnięty i przejęty wręcza jej ten przepiękny, przesłodki, pełen miłości bukiecik, mas, mamusiu, dla ciebie, wies? I patrzy wyczekująco a mama pyta ostro: a nie ma tam żadnego robactwa?! Jej, jak mi się żal dzieciaka zrobiło… To była Utracona Chwila. Nie twierdzę, że i mi się takie nie zdarzają, życie różnie się toczy. Opisywałam taką sytuację kiedyś już nawet: TUTAJ (O dziecku, co jest mądrzejsze od mamy). Nie jestem wtedy z siebie dumna.
Dobra, zapraszam już na Lodówkowy Wernisaż!