Majowy wieczór pysznił się tuż pod nosem rodziny Halskich, podtykał im pod nosy swoje konwalie zapachy, rozkazał chrabąszczom brzmieć w całej trawie, ba! Nawet rozsnuł na niebie swój spektakl wieczorny, obfitujący we wszelkie znane i nieznane pastele. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że jedyną postacią czymkolwiek z owych czarów zainteresowaną, był kot Benek. Reszta rodziny siedziała na tarasie i zawzięcie dyskutowała.
Nie była to miła rozmowa. Nie była to przyjacielska pogawędka.
Chociaż, kto wie, może czasem i przyjaciele muszą sobie to i owo powiedzieć… Uzmysłowić. Zrozumieć. A droga do zrozumienia potrafi być bardzo wyboista.
Poprzez przyjemne, pachnące majowe powietrze niósł się zdenerwowany głos Zosi. Odpowiadał mu spokojniejszy głos Roberta, a obok cichutko na palcach wieczoru leciał w świat cichy szloch Hani. Wyczulony obserwator usłyszałby też pełną napięcia ciszę, która płynęła ze strony przejętego Jędrka. Na szczęście najmłodsze maluchy już spały.
– I ty jej jeszcze bronisz?! – Zosia ciskała słowa jak gromy. – Wiesz, że być może pogrzebała swoje szanse na… na całe życie, a ty… To nie do pomyślenia!
– Jakie całe życie, Zosia, o czym ty mówisz? – Robert wstał z ogrodowego krzesełka i zaczął chodzić nerwowo po tarasie. – Zosia, posłuchaj sama siebie!
– Słucham! Albo i nie! Może mam już dość! Ciągle ją usprawiedliwiasz! A ona myśli, że żyje na różowej chmurce, gdzie jakimś cudem ciągle wszystko będzie dobrze, ciągle…
– Mamo! Ja tu jestem… słyszę cię, wiesz? – głos Hani przerwał wywody wzburzonej Zosi. – Mamo, czemu tak mówisz, to niesprawiedliwe, oskarżasz tatę, krzyczysz na niego. Mówisz… takie rzeczy, że to boli, wiesz o tym?
– Trudno.
Zosia skrzyżowała ramiona i usiadła na krzesełku pozostawionym przez Roberta. Po chwili odetchnęła i zaczęła mówić dalej. Ciszej, ale nie mniej boleśnie.
– Hania, a kto tobie powiedział, że świat ma być sprawiedliwy? Nie jest. Nigdy nie był. Jedno potknięcie wywróci ten twój puchowy świat do góry nogami. Tak jak dzisiaj. Nie przerywajcie mi! – warknęła wręcz Zosia, widząc, że zarówno córka jak i mąż otwierają usta, by coś powiedzieć. – Dziś był ostatni dzień matur. Mogłaś po prostu wrócić do domu, cieszyć się, że masz wszystko za sobą. A ty co? Co?
Hania zapadła się w sobie. Skuliła ramiona, usiadła głębiej w tarasowym fotelu. Jeszcze przed godziną wydawało się jej, że ma zupełną rację. Moralną. Teraz nic już nie była pewna…
Wróciła myślą do poranka. Czy mogła zrobić inaczej?
To był jeden z ostatnich dni maja pamiętnego roku 2022. Hania ubierała się w szkolny strój galowy, żeby napisać maturę z historii i raz na zawsze pożegnać się z Liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie, z powodu pandemii nie musiała martwić się maturami ustnymi. Chociaż tyle dobrego. Piip – rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości.
“to jak, jesteście gotowe na koniec cierpień?”
– przeczytała na ekranie telefonu. Maks pisał. Przesłał też swoje zdjęcie.
“Slay” – odpisała krótko. Fajnie wyglądał na tym zdjęciu. Dodała też serduszko. Tak jak Liwia, tylko jej serduszek było z pierdyliard. No tak.
Wkrótce, wraz z Liwią i Maksem czekała przed drzwiami szkoły, ich czwarta przyjaciółka, Ania, wydawała się kompletnie nieobecna, ledwo się z nimi przywitała. Ania tak reagowała na stres, wiedzieli o tym. Z muralu zdobiącego jedną ze ścian budynku zmęczonym wzrokiem patrzała na nich patronka. Oni równie zmęczeni patrzeli na siebie nawzajem, pocieszając się, że już za parę godzin będzie po wszystkim. Będą mogli zacząć życie bez cienia znienawidzonego systemu edukacji nad głową. Będą wolni! Pomimo swojej sympatycznej nazwy na grupie messengerowej, jakąś przyszłość jednak chcieli mieć, tak zupełnie “Degeneratami bez przyszłości” się nie czuli.
“Degenraci bez przyszłości” – nazwa nieoficjalnie została nadana im przez samą wicedyrektorkę szkoły – było to jedno z częstszych określeń, jakie z jej ust słyszeli. Nie pałali do siebie wzajemną sympatią, o nie. Dyrektorka, osoba o bardzo konkretnej i wąskiej wizji świata, nie umiała pogodzić się z szerszymi horyzontami uczonej przez siebie młodzieży. Niestety dla siebie też nie widziała innej przyszłości i innej pracy, i prawdę mówiąc, męczyli się w ten sposób wszyscy… 23 maja i ona czekała już na koniec ostatniego dnia matur. Hordy rozpieszczonych dzieciaków miały dać jej chwilę odetchnąć. “Niedługo, już niedługo – myślała sobie, patrząc przez okno gabinetu na zbierających się pod szkołą maturzystów. – Niedługo oni sami zobaczą, przekonają się, że miałam rację. Bez dyscypliny nic nie osiągną. Oni myślą, że świat na nich czeka z otwartymi ramionami. Na nich?! Przecież większość z nich w pracy ani jednego tygodnia nie przetrzyma! Wydelikaceni, ot co! Nic się tu nie nauczyli, nic! Są wyjątkowo odporni i zdegenerowani, ot co! Bez przyszłości!”.
Pani dyrektorka westchnęła i z surowym wyrazem twarzy otworzyła drzwi gabinetu. Przeszła korytarzem, pełnym już rozgadanych uczniów. Chociaż ubrani dziś wszyscy byli normalnie. Tak wyglądali o wiele lepiej, nawet ta pyskata Hania Halska ze swoją nieodłączną przyjaciółką sprawiały wrażenie mądrzejszych i mniej… pyskatych. Ot co.
Ale oto nagle odwrócił się do niej Maks, trzeci nierozłączny z całej tej pokręconej, w jej odczuciu, zdegenerowanej czwórki.
– Dzień dobry – powiedział grzecznie, choć jak zwykle z tą swoją wyższością. Pani dyrektorka nie lubiła, kiedy ktoś patrzał na nią z wyższością. Zwłaszcza, jeśli było to spojrzenie umalowanych oczu. I jeszcze bardziej zwłaszcza, jeśli były to umalowane oczy chłopaka.
“Czy oni naprawdę nigdy nic nie zrozumieją?” – pomyślała, nagle znużona i wściekła jednocześnie.
– Maksymilian – powiedziała, zamiast przywitania. – Naprawdę jesteś tak głupi, żeby myśleć, że wejdziesz na maturę z tymi pomazanymi oczami?
– A mam wejść bez? – spytał natychmiast Maks. Wokół rozległy się pojedyncze chichoty.
Dyrektorka zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Natychmiast idź się umyj. Masz wejść jak człowiek, rozumiesz?! Czy ty… Czy wy… Czy wy nigdy nic nie zrozumiecie? Nawet dzisiaj? Nie wejdziesz na salę w makijażu.
– To nie wejdę w ogóle – powiedział Maks spokojnie.
Dyrektorka podniosła rękę. Palec wskazujący wyraźnie wskazywał na drzwi szkoły.
– Daję ci ostatnią szansę. Albo wychodzisz. Albo umyjesz się i wejdziesz jak normalny człowiek.
– Ja już jestem normalny człowiek.
Po ostatnim zdaniu zapadła ciężka cisza. Hania jak we śnie rozejrzała się. Wokół nich zrobiło się nagle pusto. Stali w trójkę. Naprzeciwko siebie mieli wcielenie wrogości w postaci dyrektorki, która wciąż trzymała wyciągnięty palec. Jej zmrużone oczy zdawały się płonąć wściekłą satysfakcją. Hania powoli podniosła głowę. W niej też zaczynało płonąć coś na kształt wściekłości. Ale i strachu. Co teraz będzie? Spojrzała na Liwię. Jej umalowane oczy nie zwróciły niczyjej uwagi. Co zrobić?!
Cisza wokół pękła, wszyscy naraz ruszyli do wejścia na salę, gdzie czekała już komisja maturalna. Na swoich miejscach zastygli tylko dyrektorka, Maks i Liwia, która stanęła tuż za przyjacielem i coś cicho mówiła. Hania nie słyszała co, w uszach jej dudniło. Tłumek maturzystów porwał ją ze sobą i chcąc nie chcąc ruszyła z nimi do drzwi na salę. Znalazła się w środku, wciąż słysząc tylko szum w uszach. Maks? Liwia? Rozglądała się rozpaczliwie wokół, ale ich nigdzie nie widziała. Co oni zrobili? Co się dzieje? Cu tu się, do cholery jasnej, dzieje?! To miał być ostatni dzień, a nie początek czegoś jeszcze gorszego!
Hania ocknęła się, kiedy usłyszała po raz któryś wywoływane swoje imię i nazwisko. Jej przyjaciele wciąż stali w tamtym miejscu. Musi do nich! Nie może tak sobie spokojnie tu zostać!
Przez chwilę zachciało jej się histerycznie śmiać. Wychodzi na to, że naprawdę zostanie degeneratką bez przyszłości. Nie pójdzie na maturę, zostanie bez pracy, ale za to pozostanie wierna przyjaciołom – przemknęło jej w głowie, w szybkim przebłysku myśli. Czemu ONA ich nie zostawi w spokoju? Błagam, zostaw ich, daj im przejść – błagała w duchu zawziętą dyrektorkę.
Jakby w odpowiedzi na jej błagania, z sekretariatu szybkim krokiem ktoś wyszedł, szukając właśnie pani dyrektor i w trybie pilnym poproszono ją do telefonu.
Hania odzyskała głos, władzę w nogach i natychmiast podbiegła do przyjaciół. – Co… co to było? Ja pierdzielę, co to było??? Jak? Jakim prawem? – powtarzała histerycznie. Liwia miała oczy zaczerwienione a Maks ze spokojem, jak to on, powiedział:
– Cóż, to było, jak mniemam, przedstawienie przez szanowne ciało pedagogiczne swojego punktu widzenia na temat wolności jednostki. Dosyć kiepskie przedstawienie, nie uważacie?
– Maks, Hania, chodźcie, zaraz nas nie wpuszczą – powiedziała Liwia, ocierając oczy. Nie przejęła się rozmazanym tuszem. – Jak chcemy to całe pochrzanione miejsce mieć z głowy, to idziemy. Napiszemy, potem się zmywamy. To było ostatnie z upokorzeń. Zaraz będzie koniec.
Rzeczywiście, czas na sali szybko minął. Cała trójka oddała swoje kartki najszybciej. Do tego Hania nie była pewna żadnej swojej odpowiedzi. Ściskało ją w gardle i za nic nie mogła się skupić. Do tego zza okna ciągle podpatrywała na nią z muralu zmęczona patronka, ze swoją charakterystyczną fryzurą. “Ty byś nas rozumiała, prawda, Maryśka?” – pomyśłała Hania. Nagle do głowy wpadł jej pewien pomysł. Od razu poczuła się ciut lepiej.
Kiedy czas przydzielony na ostatnią maturę już minął i ze szkoły zaczęły wychodzić grupki rozgadanej młodzieży, Hani, Maksa i Liwii już dawno nie było. Zostało natomiast to, co wymyślili ku chwale poczucia wolności…
Maturzyści, nauczyciele i inni pracownicy szkoły, którzy teraz dopiero zaczęli rozglądać się wokół siebie, wcześniej skupieni na pracy w salach, spoglądali ze zdumieniem na odmienioną patronkę. Maria Skłodowska-Curie wydawała się… jakby mniej zmęczona. Czyżby działo się tak dzięki umiejętnie pomalowanym i podkreślonym oczom? Niektórzy gotowi byli przysiąc, że ich wiecznie zmęczona patronka nawet jakby mocniej się… uśmiecha? Tak, stanowczo. Jeszcze chwila, a była gotowa puścić do nich oczko.
Hani nigdzie nie było widać. Jechała w tym czasie autobusem do domu, roześmiana i podekscytowana. Czuła, że jest w stanie podbić cały świat!
Aż do wieczora.
Kiedy siedziała skulona pod gradem oskarżeń rzucanych przez matkę, nie była już niczego pewna. Oprócz jednego – przyjaciele dla niej zrobiliby to samo.
– Hania – mówiła wzburzona Zosia. – Ja wiem, że chciałaś dobrze. To młodzieńcza brawura, to młodzieńczy idealizm, ale jesteś już dorosła. Nie możesz zachowywać się jak dziecko.
– Mamo, czy ty mówisz serio? To JA zachowałam się jak dziecko? To JA prawie nie dopuściłam człowieka do matury? To nie jest żaden idealizm, to ONA nas zawsze ścigała jak opętana! Nikogo w szkole nie interesuje, co mamy w głowach, tylko jak wyglądamy! To ma być szkoła? To ma być dorosłość? To chcesz mi powiedzieć, mamo? Ty też tak uczysz?
– Dziecko, wiesz, że nie to chcę powiedzieć. I wiesz, że tak nie robię. Ale taką macie dyrektorkę i żaden głupi bunt tego nie zmieni! A ty tylko ryzykujesz własną przyszłość!
– Wolę moją przyszłość niż tą waszą – rzuciła Hania cicho. Nie chciała już krzyczeć. Mama jak zwykle wszystko rozumiała opacznie. I jak zwykle na nią spychała całą odpowiedzialność.
Zapadła cisza.
Robert zmartwiony patrzał na żonę i córkę. Miał wrażenie, że wykopały między sobą dół najeżony kolcami, i teraz ktokolwiek ruszy do przodu, żeby podać rękę, to najpierw w ten dół wpadnie.
Hania obcierając łzy poszła przez tarasowe drzwi do salonu i do kuchni. Wstawiła wodę, wzięła kubek i wrzuciła do niego torebkę melisy. Usiadła przy stole, pochyliła głowę i po chwili widać było tylko jej wstrząsane od płaczu ramiona. Robertowi ścisnęło się serce.
– To wszystko twoja wina – usłyszał nagle. Zdumiony spojrzał na Zosię. – To ty ją tak rozpieściłeś. Pozwoliłeś jej uwierzyć, że może wszystko. I do tego to całe malowanie. Teraz wydaje jej się, że głupim gestem może zmieniać świat. A my mamy się z nią zgłosić do sekretariatu szkoły, tak mi dziś powiedzieli przez telefon. Zadowolony?
Robert tylko patrzał na swoją żonę. Patrzał tak długo i uparcie, aż zobaczył, że i jej lecą z oczu łzy.
Zapadła noc. Zamyślony Jędrek też poszedł spać, nie odezwawszy się do nikogo słowem.
***
Następnego dnia Maria Skłodowska-Curie, Maryśka, jak ją zwykle nazywali uczniowie szkoły, przywitała wchodzących kolejno do szkoły rodziców kolorowym makijażem i szerokim uśmiechem. Zosia Halska patrzała na patronkę z wrogością. Miała wrażenie, że Maryśka z niej kpi i patrzy spod kolorowych powiek drwiąco.
Równie przykre miało być za chwilę spojrzenie dyrekcji szkoły w gabinecie. Przed gabinetem siedzieli już rodzice zdegenerowanej młodzieży – oprócz Zosi i Roberta była też mama Liwii i rodzice Maksa. Ku zdziwieniu Zosi oni nie wyglądali, jakby nie przespali całej nocy, wręcz przeciwnie. Rozmawiali ze sobą normalnie, wesoło i bez cienia strachu. Podpatrując spod oka na swoją żonę, dołączył do nich Robert. Nie do wiary! Śmiali się! Śmiali się, jakby właśnie ktoś powiedział jakiś super dowcip!
Zosia zacisnęła usta. Wiedziała, że wygląda jak nadęta, ale kompletnie nie mogła się odnaleźć i zrozumieć, z czego inni się śmieją. Czy oni nie martwią się o swoje dzieci?! Poczuła się jeszcze bardziej zmęczona niż zazwyczaj. Przez chwilę przemknęło jej przez głowę, że nie pamięta, kiedy ostatnio normalnie się śmiała. Kiedy ostatnio było jej lekko na duszy? Czy w ogóle kiedykolwiek? Odwróciła się w stronę okna, bała się, że zaraz powie coś, czego będzie żałować.
– Hania to wspaniała dziewczyna – usłyszała nagle cichy głos za sobą. Podeszła do niej mama Maksa, najweselsza ze wszystkich, choć teraz jej uśmiech miał w sobie dużo zadumy.
Zosia nie odezwała się, patrzała tylko na uśmiech kobiety, nie mogła sobie przypomnieć jej imienia, zastanawiała się, co to ma być za podstęp.
– To nie jest żaden podstęp, wiesz?
Czy ona czyta w myślach?!
– Masz to wypisane na twarzy. O, tu – kobieta obwiodła palcem oczy zdumionej Zosi. – Masz tu strach i nieufność. Jak dziki lisek, wiesz? Nie jest ci z tym dobrze, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, spojrzała też za okno i mówiła dalej.
– Czasem chcemy dobrze dla naszych dzieci, ale tak naprawdę ich nie widzimy, nie znamy. Nie wiemy, co będzie dla nich dobre. Nie wiemy, jaka będzie ich przyszłość. Wiemy tylko, że będzie ich, nie nasza.
– Coś jednak wiemy – odezwała się w końcu Zosia. Nie wiedziała, czy podoba jej się to, co mówi ta dziwaczna kobieta, ale nie chciała już stać jak słup soli. – Wiemy, że nie warto ryzykować swojej przyszłości dla głupiego gestu buntu. Ty się nie boisz?
– A widzisz, nie boję się – uśmiechnęła się ona znów. Jeszcze cieplej i z jeszcze większą zadumą. – Maks to dobry chłopak. Nikt nie miał prawa oceniać go przez jego wygląd. Bałabym się, gdyby się poddał…
– Pani wybaczy, ale na co mu to było? Musiał akurat w ten dzień pokazać swoją niezależność? Wplątywać w to moją córkę?
Przez chwilę w oczy mamy Maksa zalśniły ostro. Po paru sekundach ciszy powiedziała jednak zupełnie spokojnie:
– Maks i Hania przyjaźnią się od początku szkoły. Maks zawsze był indywidualistą. Nigdy nie próbowałam go zmieniać, Hania też nie. Polubili się tacy, jacy są – kolorowi, pełni pasji, pomysłów, radości. Mądrości. Pomagali sobie w ciężkich chwilach. Myślę, że wiedzą o sobie nawzajem więcej, niż my o nich. I Hani nikt do niczego nie zmuszał. Obrażasz swoją córkę, wiesz? To wspaniała dziewczyna. Nauczyłaby cię dużo o przyjaźni, gdybyś chciała się od niej uczyć, wiesz? Ale ty się zagubiłaś… Naprawdę wolałabyś, żeby twoja córka była tchórzem? Nie wierzę.
Zosia otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Naprawdę wyglądała na zupełnie pogubioną. Podeszła do męża i cicho do niego powiedziała:
– Robert, idź ty rozmawiać z dyrekcją. Ja… Poczekam.
Robert skinął głową. Delikatnie chwycił Zosię za rękę i pogłaskał ją po dłoni. Miał nieodparte wrażenie, że jego żona zaraz mu swoją rękę wyrwie i jeszcze go ugryzie, ale ku jego zdziwieniu, ona spojrzała mu prosto w oczy, a w tym spojrzeniu było tyle bólu, tyle niemej prośby o pomoc, że tylko mocniej ścisnął zosiną dłoń i szepnął:
– Zosiu, usiądź. Poczekaj tutaj. Ja pójdę.
I Zosia usiadła. I czekała. I myślała. Myślała intensywnie jak już dawno jej się nie zdarzyło, a to dlatego, że w końcu przestała myśleć o sobie, a zaczęła o Hani.
adres strony internetowej, z której pochodzi zdjęcie muralu z Marią Skłodowską-Curie (dostęp dn. 12.03.2023): https://mojepomorzany.pl/2019/kim-byly-postacie-z-muralu-przy-chmielewskiego/