Jeden z poranków. Mamy wychodzić z Piotrkiem do przedszkola, już ostatnia minuta żeby zdążyć na śniadanko, wszystko wydaje się być super hiper dopięte na ostatni guzik, aż tu – niespodzianka – przy ubieraniu butków ZACZĘŁO SIĘ.
– Mamo, a moja kanapka? – pyta dziecię niewinnie.
– Jaka znowu kanapka?! – odpowiadam ja o wiele mniej niewinnie – zresztą, nieważne nie mamy czasu, idziemy.
– AAAAAA, UUUU, EEEEE ALE JA CHCĘ KANAPKĘ! Mój kolega ma i ja też chcę!
I co ja robię? No co? Miotam pod nosem przekleństwa i robię kanapkę. Jest cisza i spokój, idziemy. Czasu mamy coraz mniej, tak jak i cierpliwości. A że to musiał być jeden z tych dni, że jak idzie źle, to na całego, to zaraz słyszę:
– Mamo, ale musimy jeszcze kupić Kubusia, wiesz? Do tej kanapki.
– Ja nie mogę, Piotrek, nie mamy czasu, nie rozumiesz ty!!!! – tak sobie krzyczę. Do siebie samej bardziej, do nieba wysokiego i w przestrzeń, bo mój synek jest nagle głuchy.
– No, soczek musimy kupić. Kubuś.
I co ja robię? W myślach strzelam sobie w łeb i kupuję soczek. Kubuś.
Moje poczucie zadowolenia z bycia najlepszą mamą ever spadło gdzieś na poziom chodnika i tysiąca metrów pod chodnikiem. Mszczę się jeszcze na dziecku i mówię ze złością:
– Teraz musimy prawie całą drogę biec, bo się spóźnimy przez twoje pomysły, wiesz?
– Mamo, a ja ciebie już nie lubię, wiesz? Denerwujesz się i krzyczysz na mnie. Ale cię kocham.
I co ja robię? No co??? Najpierw chcę się schować te tysiąc metrów pod chodnik, ze wstydu, potem przepraszam swoje dziecko, coś tam jeszcze tłumaczę, że jednak spóźniać się nie można, że ble ble ble… A potem idziemy już spokojnie. Jutro będzie lepiej!
Po opublikowaniu tego opowiadanka na fejsie dostałam bardzo miłe pocieszajki. Podniosło mnie to na duchu – jak podniosłoby każdego, kiedy nie oceniamy siebie nawzajem, tylko rozumiemy. Napisałam wówczas ciąg dalszy:
O byciu mamą! Niekoniecznie na wesoło… i czy da się w skrócie?
Macierzyństwo w skrócie? Najprościej? Ze wzorem?
Pozwolę sobie użyć niezwykle wyszukanej metafory: no choćby skały srały, to nie da się. Wzoru nie ma i nie będzie.
Jeden dzień będzie „zdupny”, jak to malowniczo określa moja młodsza latorośl, drugi będzie lepszy. A przepisu czemu coś wychodzi u innej mamy, a u mnie nie – nijak nie znajdę. Albo czemu jednego dnia się udaje, a drugiego już idzie na opak. Albo czemu przy starszym dziecku działało, a przy drugim nie chce zatrybić i już. No przecież w głowie wszystko miałam poukładane, według punktów, planów, zegarków, kalendarza… A życie chichocze się ukradkiem. Może też być i tak, jak u mnie:
Jak Maja była malutka, wymyślałam sobie równoległą rzeczywistość, w której wszystko robiłam idealnie. Naprawdę! Córka spała, a ja zapłakana siedziałam obok łóżeczka i w głowie przetwarzałam sobie dzień, i wyobrażałam sobie, że: tulę ją z uśmiechem (tak! calutki dzień! no od czego jest wyobraźnia!), że mam wyznaczony harmonogram i słodki bobasek z radosnym gaworzeniem trzyma się pór karmienia, spania i co tam jeszcze słodkie bobaski robią, że mam obiadek dla męża i drugi milion uśmiechów dla niego… A jak się z tego snu budziłam, a Maja ze mną, to jeszcze bardziej bolał mnie każdy jej płacz, każde moje znużenie, czułam się winna, wciąż winna i do tego zmęczona. Jak mogłam wyjść i odpocząć, to szaleńczo tęskniłam i obiecywałam sobie, że od teraz wszystko będzie idealnie. I tak w kółko! A czas mijał. Maja rosła. Zaczęła się uśmiechać do mnie pierwsza, zaczęła wyciągać rączki, zaczęła wołać „Mamuuu” – wtedy chyba przyszedł czas na moje lepsze macierzyństwo! Ale tego, że życie nie gra napisanego przeze mnie scenariusza, to wciąż się uczyłam. Co muszę sobie zapisać na plus, to że nie bałam się tej nauki. Rewidowałam plany, kalendarze, porzucałam scenariusze.
Nauczyłam się, że najwięcej to mogę wymagać od siebie. Że wychowanie, to najbardziej prozaiczne bycie razem i bycie obok siebie. Że to słuchanie siebie nawzajem. Że pokłady miłości do dzieci są niewyczerpane ale moje siły już nie i mam prawo do zmęczenia bez wyrzutów sumienia. Że mam też obowiązek szukać sił i pomocy, żeby być dobrą mamą.
Przy Piotrusiu było mi o tyle łatwiej, że miałam naoczny dowód, że jednego zacnego człowieka udało się mi wychować! To miałam tę odrobinę nadziei, że i tym razem się uda!
I nie czekałam już na idealne życie. Ani na instrukcję obsługi.
Choć czasem przydałaby się…
Może jakaś wskazówka jest w przepływie uczuć, kiedy zamykasz to swoje marudne bobasiątko w ramionach, nabierasz oddechu i uświadamiasz sobie, że ono też nic z tego nie rozumie… I już jest jakieś porozumienie… jakaś wspólna niedola…. i myślisz sobie, że niebawem się z czegoś razem pośmiejecie.
Na pewno. Masz nadzieję.