Lato w Miłczycach pojawiło się późno.
Mieszkańcy miejscowości, którym bliżej do północy i niedźwiedzi polarnych, tak już żyją; ci, którzy mieszkają bliżej południa i słoni czy papug, cieszą się słońcem i zielenią szybciej. I dłużej.
Zosia schowała kurtki zimowe na dobre właściwie dopiero w drugiej połowie maja, kiedy rano nie groziły już przymrozki, a temperatura dzienna nie spadała poniżej dziesięciu stopni. Czerwiec wybuchł za to ciepłem i upałami. Z narzekań na przymrozki płynnie przeszło się do narzekań na gorąc i brak deszczu. Narzekano też na rosnące ceny, na niepewną przyszłość, narzekano na rząd i na opozycję, na niemądre decyzje jednych i niezborne propozycje drugich, a na szkolnym dziedzińcu narzekano na niepewną przyszłość dziecięcej edukacji. Ze szkoły odchodziły kolejne nauczycielki, etaty były łatane na szybko i nadzwyczajnym wysiłkiem chętnych jeszcze do pracy emerytek – i jak można się domyślić – nie było to rozwiązanie na długi czas. Przypominało podstawianie wiadra pod cieknący dach, zamiast porządnego remontu.
Zofia Halska, która uczyła już prawie dwadzieścia lat, pluła sobie w brodę, że nie umiała robić właściwie nic innego. Nie przejawiała żadnego talentu artystycznego, nie kończyła żadnych kursów przedsiębiorczości, nie odważyła się nigdy nawet pomyśleć o własnej firmie, nie znała się na komputerach… Marzyła chwilami o odejściu pracy, ale nie chciała też przechodzić na utrzymanie męża. Postanowiła w wakacje solidnie odpocząć i zabrać się za siebie. Chciała powalczyć o odrobinę dawnej energii i radości, która kiedyś ją przepełniała. Miała nawet pewien plan… Ale najpierw musiała się wyspać.
Porządnie!
W miłczyckim domu pod lasem, na skraju dawnych pól, a dziś łąk czekających na budowę nowych osiedli, w domu z zielonymi drzwiami, w chłodnej o poranku kuchni siedzieli Robert i Julka. Reszta domowników jeszcze spała, a najmocniej spała mama Julci, Zosia. Miała za sobą pracowitą noc, a efekty tej pracy leżały na kuchennym stole. Robert i Julka przegryzali kanapki i przyglądali się rozłożonej planszy z kolorowymi karteczkami.
– Tato? – spytała w końcu Julka, przełykając pomidorka z kanapki. – Tato, co mama właściwie robiła?
– Mama opracowała strategiczny plan. Zobacz, tu jest tytuł: ODZYSKAĆ SIEBIE.
– A to mama się gdzieś zgubiła? Jak to? I co to znaczy ten srate… jakiś plan?
Robert ukrył uśmiech za kubkiem z kawą. Nalał Julce herbaty do jej kubeczka i jej podał.
– Strategiczny. To znaczy przemyślany. Na przykład żołnierze muszą mieć strategiczne plany przed bitwami. Albo firma, jak chce się rozwinąć.
– A mama chce walczyć, czy się rozwinąć?
– Hm, spytaj mamy. Ja nie chcę nic mówić, bo wiesz, mama może mnie źle zrozumieć i będzie…
– Będzie się denerwować i krzyczeć. Wiem coś o tym – Julka westchnęła z głębi swojej prawie siedmioletniej duszy. Ale jako urodzona optymistka, zaraz dodała: – Ale nie martw się, tatusiu. Mama tak tylko na szybko się gniewa. Potem jej to przechodzi. I wtedy się zgadza na dodatkowe cukierki albo na dodatkową bajkę. Może u ciebie też się na coś zgodzi. A co jest na tych karteczkach?
Julka jako osoba energiczna nie czekała na pomoc, a sama zabrała się za czytanie kolorowych karteluszek rozłożonych na stole. Wyraźne pismo Zosi – nauczycielki ułatwiało jej sprawę.
– WYGLĄD – przeczytała. – Tato, patrz, to jest na różowej karteczce, może inne różowe będą pasować? O, tu jest FRYZJER. A tu NOWE UBRANIA – NOWA JA.
Robert z lekkim niepokojem również zaczął przyglądać się kolorowym karteczkom. Właściwie to lubił stare ja Zosi i nie tęsknił przesadnie za wielką przemianą w żadne nowe ja…
– A na niebieskich jesteś też ty, wiesz? – wyrwała go z zamyślenia córka.
– Ja?! Też pod fryzjerem?
– Nie, tato. Ty jesteś na karteczkach pod tytułem REMONT. Ale fajnie! Podobają mi się te stratategiczne plany! Ho! Ho! Będzie remont! Ja też zrobię takie plany! Hej ho!
Julka tanecznym krokiem i z bojową pieśnią na ustach wybiegła z kuchni na schody i pomknęła do swojego pokoju. Za chwilę rozległ się łomot zrzuconych kredek i wszelkich artykułów plastycznych.
– Strategia-srategia – mruknął rozbawiony Robert i zaczął obmyślać, jak powiedzieć szefowi, że potrzebuje urlopu w wakacje. Dłuższego niż przewidywał.
W pokoju Julki i jej brata Sławka trwała narada.
– Sławek, patrz, to będą twoje karteczki. Te zielone.
Sławcio w piżamce, zaspanymi oczami przyglądał się zamaszystym ruchom swojej o rok starszej siostry. Siedział na łóżku, kręcił na palcu włosy, co robił zawsze, kiedy był zdenerwowany i starał się zrozumieć, o czym Julka właściwie mówi? I co mają do tego żołnierze?
– …i to jest właśnie stratategia. Jak w walce! A na tych karteczkach narysuj, co byś chciał zmienić. Narysuj swoje nowe ja.
– Mam być zołniezem?
– Nie! Możesz być kim chcesz. A potem narysuj, co byś chciał w naszym domu wyremontować. Ja na przykład narysowałam nowe łóżko. Piętrowe!
– Tak! Rozumiem! – Sławek wyskoczył z łóżka i chwycił garść kartek. – Chcemy basen w ogrodzie! Dobze?
– O, super pomysł! Dobrze, braciszku! Basen byłby extra. To jeszcze narysuj huśtawki! A ja potrzebuję fryzjera – Julka oparła głowę na zgiętej ręce i z niechęcią pomyślała o swoich włosach. Nie lubiła ich czesać, a puszczone luzem tworzyły na jej głowie wielki chaos złożony z kręconych sprężynek. Ale mama nie chciała się zgodzić na ścięcie, mówiła, że takie włosy to skarb. E tam, nowe ja w Julce mówiło, że potrzebuje nowych włosów.
– Sławek! Nie rysuj żołnierzy w ogródku! Nie będzie żadnych żołnierzy!
Sławek rozczarowany odłożył kredki. To po co Jula tyle gadała o walce i tej całej stratategii??? Co to za walka bez żołnierzy?! Siostry są dziwne…
– Idę na śniadanko – oznajmił z nachmurzoną miną. – Jak nie chces zołniezy, to zjem cały dzem!
– Hej!!! – wrzasnęła Julka. – Jak zjesz cały dżem, to… to ja powiem mamie, że nie możesz grać w Minecraft!
Sławek stanął w pół kroku. Musiał przemyśleć sytuację i podjąć ważną decyzję. Stratategiczną. Westchnął ciężko i oznajmił zmęczonym tonem:
– To szanataz. Ale ja wolę pograć niż mieć zolniezy. W sumie bardziej ich lubiłem, jak byłem młodsy.
Julka z zadowoleniem uśmiechnęła się pod nosem. Teraz jej plany będą idealne!
Twardo śpiącej Zosi nie obudziły rozmowy z kuchni, przespała rumory z pokoju dzieci, za to nagła cisza wydała jej się podejrzana. Nawet przez zasłonę snu. Otworzyła oczy i przez chwilę zastanawiała się, czy nie pomyliła dni, może dzieciaki są w szkole? A ona nie?? Który dzisiaj jest? Sięgnęła po telefon – na czarnym ekranie widniały cyferki wskazujące, iż jest już po dziesiątej, a data była jak najbardziej wakacyjna – piętnasty lipca. Wszystko więc w porządku.
Otworzyła okno i usłyszała głosy dzieci, bawiły się w dalszej części ogrodu. Robert był w warsztacie garażowym. Hania… mogła być wszędzie. Może poszła powłóczyć się ze szkicownikiem, może spotkała z Maksem czy Liwią, może też jeszcze po prostu spała.
A Jędrek? O Boże, przecież to dziś! Dziś trzeba odebrać wyniki Jędrka! Zosia boleśnie się skrzywiła na samo wspomnienie gastroskopii, chciałaby tego oszczędzić synkowi, ale nie było innej rady. Wyniki badań krwi, jakie musieli zrobić, nie były jednoznaczne i pobranie wycinków z jelita było jedynym wyjściem. Dziś okaże się, czy Jędrek ma celiakię, czy nie… Taka była opinia lekarza, dzisiejsze wyniki miały ją albo wykluczyć, albo – potwierdzić.
Jeszcze parę dni temu rozmawiała o wszystkim po kolacji, kiedy zostali przy stole sami z Robertem.
– Wiesz – zaczęła wtedy Zosia, patrząc na stół zastawiony resztkami składników do kanapek – jeżeli Jędrek będzie miał tę celiakię, trzeba będzie kupować mu osobny chleb. Bezglutenowy.
– A nie możemy wszyscy go jeść? Nie byłoby łatwiej? – Robert był pełen dobrych chęci. Zosia pomyślała, że jej mąż ma wiele drobnych przywar, drażniących i denerwujących, ale nie można mu odmówić pozytywnego podejścia do życia. Odruchowo wyciągnęła rękę i wyciągając ją przez cały stół lekko pogłaskała męża po policzku. Stanowczo za rzadko to robię, pomyślała jeszcze i wróciła do tematu choroby dziecka.
– Byłoby łatwiej, ale nie jesteśmy tak bogaci. Patrzałam w internecie na ceny bezglutenowego chleba, mówię ci, zbankrutowalibyśmy. Mąki też mają ceny kosmiczne… Czytałam też, że jeżeli w rodzinie jest ktoś z celiakią, to ma osobne garnki, osobną szafkę…
– Dlaczego?!
– Bo do ich jedzenia nie może przedostać się nawet okruszek jedzenia z glutenem.
– Ale przecież… A wycieczki? Wyjścia? Ciasta? Kurde, nie myślałem, że gluten jest tak podstępny!
– No… Ale jeżeli to właśnie ten cholerny gluten niszczy mu brzuch, to co mamy poradzić? A wiesz co, powiem ci coś jeszcze. Tylko się nie denerwuj!
– Jasne. Jestem oazą spokoju. Zwłaszcza po takim wstępie! O co chodzi, Zosiu, mów.
Zosia bezradnie popatrzała w ciepłe i pełne zaufania oblicze męża. Potarmosiła sobie włosy, westchnęła i w końcu wyrzuciła z siebie:
– Bo wiesz, jak Jędrzej będzie miał celiakię, to trzeba będzie zrobić mu badania na inne choroby. To nie jest tylko kwestia jedzenia bez pszenicy. To choroba autoimmunologiczna, gdzie organizm źle funkcjonuje i mogą się rozwijać inne choroby. – Zosia musiała przerwać, oczy jej się zaczerwieniły, ale po chwili mówiła dalej: – To może być cukrzyca, tarczyca, choroby skóry, a nawet… nawet… daj mi chusteczkę, poproszę. Muszę nos wydmuchać, to wszystko jest bez sensu!
Robert okrążył stół, podał Zosi chusteczkę, przytulił ją.
– No już, nie płacz. Przecież ty nigdy nie płaczesz. Jesteś Zosia Halska z domu Szreder, najtwardsza babka w okolicy, a taka obsmarkana. No już. Damy radę, zobaczysz. Nie becz, jesteś duża dziewczynka. Silna. A ja głupoty pierdzielę z tych nerwów.
– No, pierdzielisz. Ale masz rację. Co by nie było, damy radę. Ekhm, i wybacz, masz parę glutów na koszulce.
Więc to dziś. Choćby nie wiem co, dadzą radę. Na szczęście wakacje dopiero co się zaczęły i mają sporo czasu, żeby się oswoić z bezglutenowym jedzeniem. Grunt to się nie zalamać, a na to Zośka miała swój plan! Do dzieła! – powiedziała sobie energicznie i wyskoczyła z łóżka.
Za chwilę z łóżka spadł obudzony i przestraszony nagłym odsunięciem kołdry kot Benek, który do tej pory smacznie drzemał. Obrażony wyszedł z pokoju i przez otwarte w salonie drzwi tarasowe wyszedł na ogród. Wkrótce zza traw wystawał tylko jego wysoko uniesiony na znak protestu ogon.
***
Niepomna wszystkich burz dziejących się w domu Hania wędrowała z plecakiem przez las. W plecaku niosła szkicownik i ołówki, lecz na razie nic nie wyciągała. Po prostu szła i pozwalała, by całe piękno lipcowego dnia wchłaniało się w nią i przenikało. Wiedząc, że nikt jej nie widzi, pozwalała sobie na stanie z zamkniętymi oczami, wyciąganie rąk w stronę słońca. Czasem mrużyła oczy i przekrzywiając głowę oglądała świat przebłyskami i cieniami. Rozdzielała smugi światła na pojedyncze pasma, dodawała do nich zieleń liści, wszystkie odcienie brązu i układała w nowej kolejności, zamieniała, mieszała, a obrazy płynęły przez nią i zapadały się pod powiekami.
Choć trzeba przyznać, że niektóre wymachy rąk nie były tak romantyczne, a służyły li i jedynie odganianiu wszelkich owadów sprzed twarzy. Lub nitek pajęczyn. Mimo to szła przed siebie, czując po raz pierwszy od dawna czystą radość życia. Miała za sobą lata szkolnej opresji, eufemistycznie zwane przez społeczeństwo “edukacją”. Ze świadectwem dojrzałości w kieszeni była w końcu wolna! Trochę trudno przyszło jej z tej wolności korzystać, bo plany wciąż się zmieniały, a każdy nowy wydawał się bardziej pasujący. Dopóki nie pojawił się nowy na horyzoncie.
Studia? Papiery złożone, na socjologię, ale czy to ta wymarzona droga? Czy na pewno? W sumie studia zawsze można zmienić. Mama z tatą nie naciskali pod tym względem, chcieli, żeby sama decydowała o swojej przyszłości.
Wyjazd na rok? Maks i Liwia jechali do Holandii, załatwili sobie pracę gdzieś w kawiarni, czy barze. Namawiali i ją. Ale na cały rok? Była na to gotowa? O tym nawet rodzicom jeszcze nie mówiła, nie była pewna, czy warto podejmować rozmowę, jeżeli sama nie jest zdecydowana. Kiedy myślała o takiej zupełnej dorosłości, z jaką wiązał się wyjazd z domu na cały rok, czuła jednocześnie dreszcz niepokoju jak i podniecenia. Studia wydawały się nudą. Stateczną nudą w porównaniu z Holandią. I bezpieczną nudą…
Świecie mój, podpowiedz mi, co mam zrobić? Hania chwyciła pierwszą gałązkę z listkami, zerwała i rwąc pojedyncze listki odliczała: jechać, studiować, jechać, studiować, jechać… Studiować.
A chyba jednak wolałaby jechać! Jak to kiedyś napisał Tolkien? – próbowała sobie przypomnieć. To było coś o drodze przed sobą. O, tak to szło: „Czasem niebezpiecznie jest wyjść z domu, gdy staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo, dokąd cię nogi poniosą”. Tak właśnie jest, panie Tolkien, tak właśnie jest u mnie! – dodała w myślach.
Tfu, następna pajęczyna. Chyba czas wracać. Albo jeszcze najpierw naszkicować trochę tego lasu…
– Hania, kobieto, przydałoby ci się więcej zdecydowania – mruknęła do siebie pod nosem. – Tak to daleko nie zajdziesz. Będziesz dreptać w miejscu. I zjedzą cię mrówki. I gzy. Tfu, uciekajcie mi, no już! Wynocha!
***
Lato. Moment, kiedy życie zdaje się nieco zwalniać w swym pędzie, daje czas na podjęcie decyzji, poradzenie sobie z problemami. Długi dzień daje więcej chwil na uśmiech. Malownicza zieleń pokrywa większość niedostatków, malwy zakrywają drewniane krzywe płoty, słoneczniki odwracają uwagę i każą spojrzeć w górę, a to jak powszechnie wiadomo, sprzyja bardziej optymistycznemu spojrzeniu na życie. Latem nie da się chodzić ciągle z głową w dół, nie wciskamy jej też między szalik a czapkę. Deszcz witany jest z radością zarówno przez strapionych ogrodników jak i paru upartych rolników, co jeszcze się nie poddali i wciąż uprawiają ziemię. Wdzięczna za wilgoć ziemia nagradza upojnym zapachem rumianku, łubianów, trawy, czasem nawet niepokojącym nieco zapachem dzikiej róży.
Lato. Pachnąca słońcem rozgrzana skóra. Pootwierane okna, promienie tańczące po drewnianych podłogach. Spakowany plecak i wycieczka. Szczęście na wyciągnięcie ręki. Kwaśne papierówki gotowane w kuchniach na dżemy. Wiśnie udające czerwoną biżuterię, co ozdabia najpierw drzewa w sadach, a potem błyska ze słoików w spiżarniach. Pachnące na cały dom ogóreczki małosolne, najlepsze na letnie kanapki. Chrzęszczący pod nożem szczypiorek, świeżutki, którym ogorzałe od pracy na powietrzu ręce posypują twarożek.
Ten moment, kiedy wszystko wydaje się być na swoim miejscu, dopóki ekran telefonu czy telewizora nie zacznie przekazywać wiadomości o pożarach, rekordowych temperaturach czy utonięciach.
Bo też nie ma takiego dnia, miesiąca czy pory roku, które obiecywałyby, że dziś wszystko będzie dobrze. Zawsze pojawią się problemy i tragedie. Ludzką siłą jest po prostu codziennie mieć nadzieję na siły, by sobie poradzić.
Taką nadzieję miała i Zosia, kiedy odebrała wyniki Jędrka. Tego dnia ostatecznie potwierdziło się, że jej syn ma celiakię. Oznaczało to, oprócz wszystkich problemów związanych ze zmianami w diecie, iż od dziś przynajmniej wiadomo, czemu tak bolał go brzuch, czemu często chorował i czemu miał anemię. Wiadomo, co mu jest i jaką drogą iść dalej – a to już dużo!
Ale to jest świetnie napisane! Podoba mi się ogromnie. Chcę więcej! Zaraz się zabieram za czytanie poprzednich po kolei
dziękuję ci bardzo! To zapraszam do świata Zośki 🙂