Ostatnio dopada mnie taka wiosenna melancholia, tęsknota za wszystkim, co bezproblemowe i radosne, taki sentyment mnie dopada za beztroską dzieciństwa... I kojarzy mi się to z dawnymi książkami. Takimi, co teraz czytam z sentymentem...
Czarodziejska księga. Baśnie, bajki, bajdurki, osnute na tematach gawędek ludu polskiego.
Tak brzmi pełen tytuł, którego w dzieciństwie nigdy nie widziałam, nie zwracałam uwagi. A dziś patrzę i widzę więcej – rok wydania 1970, zdjęcie autorki z pozdrowieniami: „Pozdrawiam wszystkie polskie dzieci! Janina Porazińska” i coś jeszcze lepszego: dedykacja dla mojej mamy, urodzinowa, „Ku pamięci dla wspomnienia miłej Hani”. Oglądam ilustracje Michała Byliny, zwracam uwagę, że każda baśń jest z jakiegoś rejonu. Moja ulubiona jest z Wielkopolski, o dwóch Dorotkach, jednej dobrej, pracowitej i uprzejmej, a drugiej złej, samolubnej i leniwej. Coś musi być w tej bajce przyciągającego, bo Piotrkowi musiałam ją czytać dwa razy pod rząd, a on dwa razy słuchał tak samo skupiony!
Autorka wydała tę książkę w roku 1961, w wieku, uwaga, lat siedemdziesięciu dziewięciu! Chyba, że posłużymy się datą urodzenia z lubimyczytać.pl, a nie z wikipedii, to wtedy miała zaledwie siedemdziesiąt trzy. Znalazłam jeszcze taką ciekawostkę o pisarce, iż w roku 1969 (dwa lata przed śmiercią) została uhonorowana najbardziej pożądaną dla dziecięcego pisarza nagrodą: Orderem Uśmiechu. Wręczali go jej Ewa Szelburg-Zarębina i Czesław Janczarski (czyli autorka wielu wciąż śpiewanych kołysanek dla dzieci i autor Misia Uszatka), ale Janina Porazińska medalu nie mogła zobaczyć. Z powodu postępującej jaskry była już niemal zupełnie niewidoma…
Była jednym z autorów piszących dla czasopisma „Płomyczek”. Ach, to było doborowe towarzystwo! Oprócz naszej pisarki byli to: Jan Brzechwa, Jerzy Ficowski, Ludwik Jerzy Kern, Maria Kownacka, Tadeusz Kubiak, Hanna Ożogowska, Ewa Szelburg-Zarębina… Jak tylko wam te nazwiska lekko tylko coś podpowiadają, to sprawdźcie w czeluściach internetu, kto zacz. Przypomni się wam o wiele, wiele więcej… Cóż, to miała być podróż w czasie. Czytam z sentymentem – w końcu tytuł zobowiązuje! Ilustrator Księgi, Michał Bylina, to był profesor warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, żołnierz walczący w szeregach Armii Andersa, dowódca jednego z oddziałów w czasie powstania warszawskiego… A potem ceniony malarz i grafik.
Popatrzcie, co mam jeszcze:
Baśnie z dalekich mórz i oceanów, Wanda Markowska i Anna Milska, ilustracje Gizeli Bachtin-Karłowskiej, Wyd. Morskie, Gdańsk 1969
Nie kojarzę nikogo, kto by nie znał tych baśni z dzieciństwa! Przynajmniej nikogo w moim wieku. Moja ulubiona była o Wiedźmie o Czerwonych Oczach. Podobała mi się też okołomorska wersja Kopciuszka, z ciężką pracą w postaci naprawiania sieci rybackich. Moja pierwsza nauka życia w świecie innym niż ten, który znam. Moja pierwsza książka socjologiczna! Baśnie tysiąca i jednej nocy nie wciągnęły mnie specjalnie, ale na widok Baśni z mórz i oceanów mam dreszcze ekscytacji. Ilustracje, opisy, historie… Znacie?
Obie autorki były niezwykle wykształconymi kobietami: tłumaczyły literaturę rosyjską, niemiecką, francuską, a także utwory klasyków rzymskich. Artystką z prawdziwego zdarzenia była też ilustratorka, Gizela Bachtin-Karłowska, związana ze sztuką i teatrem. Zwłaszcza z teatrem Miniatura w Gdańsku, co wiąże się z jeszcze jednym moim sentymentalnym wspomnieniem. Otóż w Tatrze Miniatura byłam pierwszy raz jako dziecko, była to szkolna wycieczka z panią Iwoną Kruczyńską, moją wychowawczynią w klasach 1-3; kompletnie nie pamiętam o czym było przedstawienie, ale pamiętam uczucie zadowolenia, przyjemności, podziwu… Kto wie, czy za scenografią przedstawienia nie stała właśnie pani Gizela!
seria o Ani L.M.Montgomery
Widzicie te daty wydania? Już samo przewracanie kartek sprzed prawie czterdziestu lat było przeżyciem samym w sobie… Nigdy mi nie przeszkadzało w książkach z biblioteki, że są stare i pożółkłe, to dodawało książce duszę. Anię z Zielonego Wzgórza czytałam w przekładzie tajemniczej Rozalii Bernsteinowej, w tym przekładzie się zakochałam i razem z moją siostrą potrafiłyśmy wybrzydzać nad innymi tłumaczeniami, że nie oddają ducha opowieści. Dziś zarzuca się Bernsteinowej, że zmieniła Anię w roztrzepanego podlotka, że odebrała jej część powagi z oryginału… Do zawirowań z tłumaczeniem trzeba dodać, iż to pokochane przez moją rodzinę tłumaczenie Bernsteinowej było oparte po części na tłumaczeniu szwedzkim, a z kolei wydania powojenne były dodatkowo przeredagowane. Uff, daleka droga do oryginału! Cóż, co życie, to jakieś decyzje. Nie czuję potrzeby oceniania i wydawania swoich opinii na ten temat, zwłaszcza, że Anię kochałam (i kocham wciąż!) w każdej wersji. Ale mam taką anegdotkę: czytając książkę w wieku już późniejszym, na studiach bodajże, w oryginale, coś zauważyłam. Anne Shirley nie była tak zupełnie tą samą Anią, co ta nasza, polska. Była bardziej tajemnicza, bardziej dumna, bardziej… dojrzała. Nie wiem, czy tak macie, ale ja jak czytam, to za słowami pojawiają się skojarzenia, obrazy, odniesienia do innych książek, innych sytuacji, niektóre przymiotniki i przysłówki są bardziej odczuwalne od innych, można je poczuć silniej, budzą inne emocje. Tak może być z różnymi tłumaczeniami. Jeden użyje słowa „odważny”, drugi „mężny” – a u mnie już pojawiają się inne skojarzenia… Więc różne przekłady mogą różnie się podobać. Zresztą, czasy, kiedy Ania była tłumaczona na język polski, to były zupełnie inne czasy, inne wymogi kulturowe, inne wymagania rynku wydawniczego. Bardzo ciekawy artykuł na ten temat można przeczytać tu: Na szwedzkim tropie „Ani z Zielonego Wzgórza”.
A o samej książce pisałam wcześniej, o tu: KUBEK MELISY.
Dag, córki Kasi prawie nie pamiętam, mam tylko wrażenie, że to było „z tych smutnych książek”, co to miały łzy wyciskać, ale nie zapamiętałam treści w ogóle. A książka opowiada losy urodzonej w Polsce dziewczynki, która jest oddana na wychowanie amerykańskiej rodzinie, co jest wątkiem autobiograficznym autorki, Lilian Seymour-Tułasiewicz. Jak kiedyś znajdę czas, to sobie przypomnę całą opowieść.
Książkę tę ze swojego dzieciństwa pamięta już moja mama, więc ocena pod tytułem „Czytam z sentymentem” to 10/10!
Za to O szczęśliwym chłopcu czytałam parę razy. Ciepło i piękno zwyczajnego życia przyciągało w tej książce jak magnez! Pozwolę sobie przytoczyć słowa samej autorki, Heleny Bobińskej, na temat powstania powieści, posłuchajcie:
Bardzo jestem wdzięczna za zaufanie, jakim obdarzyła mnie jedna pani – mama jednego z moich uczniów – i pożyczyła mi starą książkę, do przeczytania, do przejrzenia, do pozachwycania się.
Jakby spojrzeć chronologicznie, to było to tak:
Dawno temu, jeszcze w wieku, olaboga, dziewiętnastym, urodził się chłopiec, Erich. Żył sobie w pięknym Dreźnie, z najukochańszą mamą i ojcem. W dzieciństwie trochę się nasłuchał, że jego prawdziwym ojcem może być ktoś zupełnie inny, ale nie zwracał uwagi na plotki. Kochał swoją mamę i był jej bezgranicznie oddany. Rósł, szedł do szkół, a obok coraz gwałtowniej toczyły się światowe dzieje i wybuchła wojna, ta pierwsza. Erich poszedł walczyć, ale nie był to jego ulubiony styl życia. Oj, bardzo nie był. Został studentem, nauczycielem, dziennikarzem, krytykiem teatralnym, pracował – bo mu pieniądze z nieba nie leciały – ale z powodu krytycznego namysłu nad rzeczywistością i niepokornego charakteru nieraz praca wisiała na włosku. Pisał coraz więcej, i satyrycznie, i dla dzieci, i o sztuce. Pisał wiersze, felietony, opowiastki. Ktoś chciał później policzyć cały jego dorobek, jednak mieszkanie Ericha wraz z rękopisami spłonęło w czasie kolejnej wojny. Tej drugiej. Napisał też powieść dla dzieci Emil i detektywi, powieść odniosła wielki sukces! Była nawet przeniesiona na ekran. Wydawca zachęcał pisarza do napisania części drugiej, i powstała powieść Emil nad morzem, wydana również w Polsce.
Zgodnie z ówczesnymi trendami wydawniczymi, tłumaczenie niemieckiej powieści wyglądało tak, że bohaterowie mieli polskie imiona, mieszkali w Nowym Mieście, na wakacje pojechali do Jastarni, itd. Tak to się wówczas robiło. Powieść miała być bliska realiom czytającego (przypomnijcie sobie teraz losy tłumaczeń Ani z Zielonego Wzgórza i choćby przemianę pani Rachel Lynde w Małgorzatę Linde!). W każdym razie, w Polsce kupił ją ktoś dla swojego dziecka czy wnuczki, nie wiem, muszę raz spytać tą mamę, co mi książkę wypożyczyła. Książeczka została w rodzinie, przekazywana, i niedługo stuknie jej sto lat… Taka pamiątka.
Ale co z autorem? Nie był pupilkiem systemu, w czasach Trzeciej Rzeszy był pisarzem zakazanym (jedynie Emil… mógł być czytany legalnie), co bardzo dobrze o nim świadczy, prawda? Czasy powojenne też nie były czasami beztroski, choć śmiechu było duuużo! Erich Kastner był twórcą satyrycznym, kabaretowym i lubił tworzyć skecze nawiązujące do niechlubnych lat narodowo-socjalistycznych, lubił rozprawiać się z absurdami rzeczywistości. Sukcesy przynosiły mu książki dla dzieci, napisał na przykład w roku 1949 powiastkę Mania czy Ania, którą znamy i nawet lubimy. Kojarzycie taką scenkę: na kolonii poznają się dwie dziewczynki, zupełnie przypadkiem, ale zupełnie NIE przypadkiem są identyczne jak dwie krople wody? Więc co robią? Zamieniają się miejscami, jasne! To właśnie Ericha Kastnera jest ta powieść! Nie licząc przedwiecznej bajki o księciu i żebraku, oczywiście.
Manię… dostała moja córka w nagrodę na koniec roku szkolnego w 2017 roku, za wysokie wyniki w nauce i wzorowe zachowanie. To się zrobiło sentymentalnie! I wspomnieniowo! Takie czasy nagród szkolnych już nie wrócą…
I dobrze, powiedziałaby moja Maryśka. I pomachałaby szkole na „do-nie-zobaczenia-nigdy-więcej”…
A ja wrócę niebawem z druga częścią „Czytam z sentymentem”, bo jeszcze trochę takich sentymentalnych opowiastek mam w zanadrzu. Dziewczyna i chłopak, Miś Paddington, moje ulubione wydanie Robin Hooda i wiele innych- będzie się działo!
Jak macie swoje książki na sentymentalną podróż w dzieciństwo, to dajcie znać! Chętnie posłucham, opiszę, poszukam ciekawostek. Będę sentymentalnym detektywem. Do usług, waszmoście!