Dziś mam dla was opowieść z sobotniego wieczoru.
Jest piękny zachód słońca, ptaszki śpiewają sobie słodko, słowem – jest milutko, aż tu nagle słyszę jak mój mąż wzdycha. „No co jest?” – pytam. Jak to mówią, jak nie chcesz znać odpowiedzi, to nie pytaj, ale gdzie tam, ja niepomna na ludowe mądrości brnę dalej. „Coś się stało?”. I słyszę:
„Tyle miałem czasu. A i tak wszystko spierdoliłem…”
Żebyście tę gonitwę myśli w mojej głowie zobaczyli! Rany, kryzys wieku średniego! Zdradza mnie… Czemu ja się tyle z nim kłóciłam o klapę w łazience! Może ten nieszczęsny obiad trzeba było jednak częściej zrobić!
Nieważne, że kryzys klimatyczny, że inflacja, że podwyżek nie ma, że pińcsetna fala pandemii idzie – albo i nie idzie – nieważne problemy ludzkości jak szczepić się czy nie szczepić się… Będzie rozwód jak nic!
I zanim podział majątku w myślach zaczęłam robić i dzielić weekendy na opiekę, to tak jeszcze patrzę. Patrzę, mąż po głowie się drapie i dalej wzdycha i obmacuje uparcie nowy blat w kuchni, co go robił dziś cały dzień. „No patrz! – woła mnie – o jeden milimetr się pomyliłem! Kurde… Tu, zobacz, mogło być o wiele ładniej!”
A, o blat chodziło… Super, to mogę dalej obiadów nie robić. No.
Tak swoją drogą, to mój zdolny mąż bardzo dużo rzeczy w czasie budowy naszego piętra robił sam i robił to super. Według mnie. Ale według niego wszystko było źle i jak przychodzili goście to jego oprowadzanie po naszym mieszkanku wyglądało mniej więcej tak: „Tu, zobacz, widzisz ten krzywy kąt? No, o tu, jak tak się mocniej zegniesz i obrócisz głowę i zmrużysz oczy, to zobaczysz! A ten sufit, jak się oświetli od spodu i stanie o zachodzie słońca pod odpowiednim kątem, to widać WSZYSTKIE nierówności, cholera…”
Ja tam się nie znam. I nasze mieszkanko bardzo lubię, z jego nierównościami, niby-krzywym blatem i nie zawsze idealnymi domownikami 😊