Co ja polecam, hmm… To teraz ja mam zagwostkę, jak coś fajnego polecić do czytania i nie wyjść na kogoś, kto tylko Jeżycjadę zna… Ale zrobiłam przemarsz po domu i po schowkach w internetowych księgarniach, postanowiłam trzymać się bardziej faktów niż fantastyki i trochę takich polecajek mam.
Na koniec mam anegdotkę, więc zapraszam!
- Dariusz Rosiak – ma moje pełne zaufanie za prowadzony najpierw w Trójce potem już internetowo „Raport o stanie świata”. Przeczytałam jego „Żar. Oddech Afryki”, w planie mam biografię Zygmunta Baumana. „Żar” to zbiór reportaży, które pokazują Afrykę inną niż znamy z naszych stereotypów codziennych. Ba, nawet jak ktoś już tyle wie o świecie, że mówi o dawaniu wędki, nie ryb i widzi bezsens pompowania pieniędzy w ten wór bez dna, to i tak ma szansę zrozumieć więcej i poznać historię i możliwą przyszłość tego kontynentu. Rosiak pisze: „(…) przez pięćdziesiąt lat Zachód nie potrafił wyzwolić w Afryce sił rynkowych i przemian społecznych, które stworzyłby normalną gospodarkę. (…) Zamiast tego mamy usta pełne frazesów na temat wolności i równości, a kieszenie pełne pieniędzy, które mają nam zapewnić spokojne sumienie. (…) Chiny nie grają w tę grę. Nie dziwmy się zatem Afrykanom, że poszli na ryzyko współpracy z Chińczykami, gdyż oni nie traktują ich jak postkolonialne sieroty, tylko jak partnerów w biznesie”. Książka oferuje trzeźwe spojrzenie na sprawy gospodarki, a niech pierwszy rzuci książką ten, co nie zaczynał przygody z Afryką od myślenia o biednych tubylcach, co to sami nic nie mogą! Oczywiście to nie wszystko, bo Rosiak jest zbyt dobrym dziennikarzem, by nie wiedzieć, że tym co wciąga nas w reportażach są historie osobiste, punkt widzenia zwyczajnego człowieka. Nie brakuje rozmów. Jest różnorodność kultur, tradycji, jest bogactwo życia w pełni. Zamiast mitów – jest spotkanie i otwartość.
- Paweł Reszka – ostatnio wydał książkę, też zbiór reportaży, „Białe płatki, złoty środek. Historie rodzinne”. Rzeczywiście, na okładce kwiat piękny. Ale jak się przyjrzeć, to pomiędzy płatkami a środkiem są całkiem mało romantyczne szwy. Historie opowiadają o ludziach, którzy wyszli ze swoich rodzin połatani, z ranami. Niektórzy chcą przejść na normalny poziom życia i stworzą niepatologiczną rodzinę, ale większość już nie rozwinie swoich skrzydeł. Na razie samej książki nie czytałam, ale słuchałam rozmowy z autorem. Powiedział jeszcze taką rzecz, która zapadła mi w pamięć – że osoba z dysfunkcyjnej rodziny ma szansę na normalne życie, jeżeli spotka choć jednego człowieka, dla którego będzie ważna, który pokaże jej, że można inaczej. Jednego. Człowieka.
- Jak jesteśmy w temacie dysfunkcji, to mam też na stanie książkę „Zadbaj o swoje wewnętrzne dziecko”, Charlesa L. Whitfielda. To książka typu poradnik, co tak średnio lubię, ale co jakiś czas sięgam i po parę stron czytam. Polecam, jak ktoś szuka sposobu na uporanie się z traumami z dzieciństwa. A jeszcze bardziej polecam, jak ktoś chce wychować swoje dziecko bez obciążenia i chce uniknąć wtłaczania tradycyjnej, rodzinnej, dziedziczonej jak długość nosa, dysfunkcji w swoje własne potomstwo. Mimo bycia poradnikiem, książka jest napisana rzetelnie, z wsparciem naukowym. Może być jednym z kroków na drodze do zadbania o siebie.
- A już tak niepoważnie ale też o życiu, to lubię mieć pod ręką zbiór felietonów. Takich zabawnych ale z morałem, takich bajek dla dorosłych. Jak autorka sobie nie radzi z dzieckiem w sklepie to może i dla mnie nie będzie to nic strasznego, przyznać się, że i mi coś nie wychodzi?! A może jej/jego sposób na wychowanie akurat jest fajny, odpowiada mi, może też spróbuję? Ale książki z wychowaniem w tle to może już osobno.
A propos wychowania. Taka scenka z wczoraj, na obiecany deser.
Cieplutki dzień, sami wiecie. W pobliskiej lodziarni na szczęście nie ma tłumu, zresztą godzina już taka bardzo popołudniowa. Personel kawiarenki zapewne oddycha z ulgą, licząc już godziny do zamknięcia, ale ich nadzieje na spokojne zakończenie dnia wkrótce legną w gruzach…
Poprzez otwarte zachęcająco drzwi najpierw wdziera się coraz to głośniejszy gwar, słychać dzieci, mnóstwo dzieci i kogoś kto bezradnie próbuje je wszystkie zebrać w grzeczny, słuchający dorosłego tłumek. I rzeczywiście, za chwilę do Paulo Gelateria wbiegają dzieci w wieku różnym, gonione przez osóbkę w wieku średnim, lekko poddenerwowaną, co dodatkowo podkreślają sterczące we wszystkie strony świata kosmyki jej krótkich włosów. Dzieci wołają do niej na zmianę mamo i ciociu. Za nimi, nieco z boku, delikatnie i bez szumu wchodzi też babcia młodszej czeredki*.
Rozpoczyna się Akcja Wybierania Lodów.
– Uwaga! Słuchajcie! – próbuje ciocio-mama – ja przeczytam wam jakie są smaki a wy wybierzecie, dobra? Słuchajcie, jest śmietankowy… – przerywają jej energiczne podskoki jedynej w młodszym towarzystwie dziewczynki, która stanowczo oznajmia, że ona weźmie ten śmietankowy.
– Ale najpierw trzeba policzyć ile jest gałek… – podpowiada jeszcze z tyłu babcia – i zapłacić.
– A, dobra. To po jednej, to będzie cztery razem. – zapłacone, a z tyłu słychać:
– A jest tjuskawkowy?
– Ciocia, ja chcę śmietankowy!
– A jakie są smaki?
– No przecież już wam czytam – ciocia chowa portfel i próbuje ściszać głos, żeby nie przekrzykiwać nikogo – jest śmietankowy, banan ze szpinakiem… Kto to chce? Jest czekoladowy…
– A ja chcę śmietankowy!
– No tak, wiem, kochanie, ale oni jeszcze muszą wybrać. Jest też smerfowy, to dobrze, będzie dla ciebie – ciocia jako mama uśmiecha się do synka – i jest sorbet.
– O, a jaki? Sorbet? – pyta dziewczynka.
– Jagodowy i …
– Nie, ja chcę jednak śmietankowy.
– Ja też ciocia, ja też, dobrze? – pyta jeden z chłopców.
– A jest czekoladowy? – pyta drugi. Zdezorientowana ciocia patrzy raz jeszcze na tablicę ze smakami i mówi: – No, tak, przecież czytałam.
– To ja chcę. Ten czekoladowy. – mały traci zainteresowanie Akcją Wybierania i zwiedza kawiarenkę.
– Dobra. – zarządza spocona mama i ciocia w jednej osobie. Upewnia się jeszcze czy wszyscy wiedzą co chcą, w tym czasie jej osobiste dziecko próbuje dostać się do kuwet z lodami przez szyby lady i uparcie rozpłaszcza na szybie nos. – Czyli poproszę smerfowy, śmietankowy, czekoladowy i jeszcze jeden śmietankowy. Już wszystko, prawda?
– Yhm, wiesz, – cicho znów i dyskretnie wtrąca się babcia – jeszcze trzeba wybrać wafelki… – po czym szybciutko usuwa się w głąb kawiarenki, widząc mordercze błyski w oku córki. Ta dzielnie tłumiąc miotające nią furie i przeklinając w duchu tego co wymyślił nie tylko różne smaki lodów ale i jeszcze RÓŻNE WAFELKI, pyta przez zęby: – To kto chce jaki wafelek?…
– Z czekoladą!
– Cienki!
– Tak, ja tes, ploszę!
– A o co chodzi? – odnalazł się z zakamarków kawiarnianych zagubiony turysta, ciocia więc tłumaczy raz jeszcze, że wafelek, że z czekoladą czy bez…
Na szczęście personel Paulo nie takie roszady widział, panie nie popełniły żadnej omyłki i dały każdemu to, co sobie wymarzył.
Dopiero, kiedy całe towarzystwo zasiadło w ogródku i skupiło się na jedzonku, mamo-ciocia i przecież też córka, uświadomiła sobie, że nie wybrała nic dla własnej matki… Babcia kulturalnie nie zwróciła uwagi, kochana!
Towarzystwo młodsze nie usiedziało jednak długo na miejscu, bo okazało się, że wybrane smaki i wafelki z czekoladą to nie wszystko, jeszcze konieczne były łyżeczki. Na szczęście to już dzieci załatwiły sobie same… Leniwa ciocia już się nie ruszyła z miejsca. Niech dzieci ćwiczą samodzielność, błysnęło jej błyskotliwie 😊.
Ale i tak było fajnie 😊
* wszelkie podobieństwo do osób z mojej rodziny zajadających w pewien czwartek grzecznie lody w Paulo przy największym dostępnym stoliku jest zupełnie i całkowicie nieprzypadkowe 😊
Wyjście do kawiarenki to jeden z moich ulubionych wpisów zawsze kiedy mam gorszy humor, czytam go sobie i od razu robi się weselej
🙂 dzięki, Aniu!