Relacja z kursu i jak to się skończyło
Pod koniec roku szkolnego zapisałam się na internetowy kurs „Jak nie wybuchać złością”. Jak to, zawołacie, ty – i wybuchanie złością? Ano fakt, nie jestem wybuchowa, ale trochę wiedzy o regulowaniu emocji nie zaszkodzi, pomyślałam. Może się nauczę jak właśnie dobrze wyrażać złość albo jak jej unikać? Może byłam już tak zmęczona pandemicznym rokiem szkolnym, że zapisywałam się na głupoty, bo już nie myślałam jasno? Czort wie. Może po czterdziestce człowiek tak ma, że robi rzeczy DZIWNE. Jak internetowe kursy. Albo jak pisanie po internetach.
Kilka momentów było spoko, nawet fajne lajf-haki na momenty, kiedy zaczyna tobą targać zdenerwowanie i wzrasta ci niepotrzebnie ciśnienie. Na przykład coś takiego jak „oddychanie przez pięty” – dla mnie super, bo polega na głębokich wdechach z jednoczesnym wyobrażaniem sobie, że stopy mamy zanurzone w trawie, w łące lub w cieplutkim plażowym piasku, i wraz z każdym wdechem czujemy jak pędy, listki, kwiatki otaczają nas coraz bardziej, biegną naszymi żyłami od stóp coraz wyżej. Od góry za to wyobrażamy sobie, że opadają na nas świetliste kuleczki słońca lub deszczu. Ja mam bogatą wyobraźnię więc mi się spodobało, zwłaszcza, ze oprócz wyobraźni mam też poczucie humoru 😉
Ale była też taka wersja relaksacji poprzez skupianie się na zmysłach. Polega na tym, że w momencie, kiedy czujemy, że może zbliżyć się wybuch złości a my chcemy go oddalić, nie pozwolić mu wejść i się rozpanoszyć w naszym życiu, to skupiamy się po kolei wszystkimi zmysłami na jakiejś rzeczy z otoczenia. Na przykład na kwiatku, na stole, na krześle, na książce, na pościeli w dziecięcym łóżeczku (stanęły mi przed oczami wszystkie momenty płaczu i złości przy niemowlęciu), nawet na własnej ręce jak nic innego nie ma obok. I po kolei myślimy o tym, jak ta rzecz wygląda, jaka jest w dotyku, jak smakuje, jak pachnie. Totalnie odrywamy się od sytuacji i skupiamy na prostym przetwarzaniu informacji płynących ze zmysłów. Widzicie to: ktoś nas wkurza niepomiernie, pieprzy głupoty a my sobie spokojniutko wąchamy kawkę, zjadamy ze smakiem pomidorka i zastanawiamy się, jaki ten stół jest w dotyku.
Ogólnie – to pomaga, owszem. Zwłaszcza jak inaczej mamy niepotrzebnie zezłościć się na dziecko.
Tylko cały czas zastanawiałam się, z czym mi się ta metoda kojarzy? Coś miałam na końcu języka, no skąd ja to znam???
I niedawno mi się przypomniało. Jak ja tak leżałam w szpitalu, przy porodach obydwóch, i nie mogłam się ruszać, bo miałam podłączone ktg a skurcze targały mną do szpiku kości – to też się tak tępo wpatrywałam w każdą rysę na suficie i zagniecenie na pościeli. Wszystkie swoje zmysły włożyłam w to, by nie czuć bólu. Smakować to sobie mogłam swoje słone łzy.
I czar prysł…
Kursu nie żałuję, w ogóle poszukiwanie wiedzy o tym, czym są emocje i jak je odbierają dzieci, albo jak wyrażają swoje – to cenna wiedza. Mój Piotrek zadziwił mnie raz jak zdenerwowana czymś zupełnie innym warknęłam na niego, bo po prostu przyszedł z jakimś pytaniem w nieodpowiednim momencie a on do mnie rozżalonym głosem: „Mamo, widzisz, rozpłakałaś mnie!”. I chlipie. Po pierwsze było mi wstyd za siebie a po drugie byłam dumna. Też z siebie, że moje dziecko umie nazwać swoje uczucia. I nie zgadzać się na to, co robi mu krzywdę.