Jedne problemy w pracy, drugie w domu.
Trzecie w kuchni, czwarte w dziecięcych pokojach.
A po drodze piąte i dziesiąte: zakupy, pranie, zmywanie, pokłóconych godzenie, nosów wycieranie, ran opatrywanie, dmuchanie, głaskanie, czytanie, zapisywanie, sprawdzanie, dzwonienie, umawianie, doradzanie, martwienie się i…
Ta litania nie ma końca.
I zawsze będzie refren: “Matko bosko, zapomniałam jeszcze o tym, tamtym, sramtym i owamtym!”
Zmęczenie – to nasze drugie imię.
Gdzie powiedzieć stop? Jest taki moment?
Ano niestety jest. Jest taki moment, za którym zmęczenie przeważa. Opadamy z sił jak jedna z szalek na starej wadze, takiej jaką kiedyś w warzywniakach używało się, żeby sprzedać pomidory z ogródka i ziemniaki z pola. Po drodze z pracy, każdy kupował, w kolejce swoje odstał, trzeba, choć nogi spuchnięte i portfel prawie pusty, bo wtedy też to samo gonienie było, obiady do zrobienia, ogórki na mizerię do utarcia, dzieciaki do ogarnięcia… A jeszcze wcześniej – jeszcze trudniej.
Może kiedyś wagi były mocniejsze, może my dziś delikatniejsi – nie wiem, nie jestem socjologiem. Ale jestem mamą i pracuję. I co nieco o zmęczeniu wiem. I się wypowiem, a co! Posłuchajcie mojej mini-opowieści o zmęczeniu!
Nie tak dawno temu i nie tak daleko gdzieś, zaledwie tu i przed chwilą żyła sobie Mama. Mama budziła się przed wszystkimi, żeby wypić kawę w ciszy, wtedy miała trochę więcej energii na cały dzień. Chciała być dla wszystkich uśmiechnięta i radosna, chciała zarażać optymizmem, chciała być jak te optymistyczne kobiety ze zdjęć w telefonie. Kiedy do porannej kawy przeglądała fejsbuki i instagramy, zalewały ją zdjęcia uśmiechnięte, piękne pomimo zmarszczek, piękne nawet przy porannej kawie, piękne takim jakimś spokojem i światłem płynącym z jasnych fotografii. Kiedy próbowała sobie takie zrobić, nieodmiennie kasowała, bo to oczy zmęczone i spuchnięte, to pryszcz wyskoczył, to kawa się rozlała, to dzieciaki już się obudziły i w kadr wpadły, ot, życie. Ale żal pozostał, malutki. Przecież inni potrafią – myślała z leciutkim żalem Mama i uśmiechała się do tych swoich biegających już rano poza kadrem telefonu dzieciaków.
I płynął Mamie dzień, pełen zwykłych rzeczy. Różnie w tej codzienności bywało. To rozwoziła dzieci po przedszkolach, szkołach, teściowych, szła do pracy, to pracowała w domu, a to dzieci nie miał kto zabrać choćby na godzinkę, mierzyła temperaturę, słuchała kaszlu, dzwoniła do lekarza, wzdychała na kolejne zwolnienie, próbowała dokończyć ważny dla siebie projekt, robiła listę na zakupy, takie i spożywcze i łazienkowe, i dla wszystkich świętych, bo potem samo się nic nie kupi, słuchała jednym uchem o problemach córeczki, drugim uchem o marzeniach synka, myślała, jak im doradzić, jak ustrzec przed błędami, jak nie być też mamą nadopiekuńczą, z wyrzutami sumienia podjadała czekoladki ze swojej sekretnej szafki, piła kolejną kawę, przypominała sobie o urodzinach, rocznicach, zebraniach, terminach, mój mózg więcej nie pomieści, myślała z trwogą, bała się, a tu dzień wciąż trwa, trzask drzwi, ktoś się obraził, ktoś płacze, a inni to na pewno mają lepiej wychowane dzieci, myślała sobie Mama resztką sił, a mogła już tego akurat nie myśleć, bo tylko sobie dołożyła kamyk na wagową szalę…
Mama zastanawiała się wieczorem, gdzie ten świat daleki, w którym dzieją się dobre sny, gdzie ludzie w rozwianych sukienkach na plaży, wśród pól, łąk, gdzie dzieciaki w jasnych czystych ubrankach, gdzie wygląda się pięknie a podpis pod zdjęciem głosi: ach, dziś tak na szybko, bez makijażu, a oczy błyszczą, czoło się nie świeci, włosy nie wariują. Gdzie ten świat, w którym powinna też być taka szczęśliwa, ach, dziś tak na wesoło pomimo łez, gdzie jej wyjazdy, szaleństwa! Jej szaleństwem było dziś bieganie za dwojgiem dzieci na raz, zanim jedno wbiegło na beton, drugie w pokrzywy. Jej szaleństwem było dziś słuchanie, jak jedno dziecko brzydko przeklęło w towarzystwie, po czym dla wzmocnienia efektu, żeby nikt się nie dopatrzył pomyłki, z pięknym “errrrrrr” powtórzyło owo zacne słowo, a drugie dziecko… też coś robiło, ale Mama ze zmęczenia i poczucia wstydu już nie chciała myśleć, co. Zakopała się mocno w pościeli, chciała zniknąć, nigdy nie będzie dosyć dobra. Może spróbuje jutro…
Jutro przychodziło przez dług czas takie zielone, pełne nadziei, uśmiechało się do Mamy. Ale Mama coraz mniej miała czasu, żeby ten uśmiech o poranku zobaczyć. Wydawało jej się, że dzień przykrywa się szarym nalotem, przez który coraz bardziej nie może się przebić. Szarość oplatała ją jak pajęcza sieć i każda próba uśmiechnięcia się wymagała najpierw wyjścia z kokonu. Szary kokon wydał jej się przez chwilę nawet przyjemny. Tłumił krzyki i hałasy. Nie pozwalał na wysiloną rozmowę. Mogła zamknąć oczy i udawać, że jej tu nie ma.
Ale musiała być. Z trudem wstawała, puszczała ściskany z lękiem kubek kawy i szykowała kanapki do śniadaniówki. Szła do samochodu, siadała za kierownicą albo naciągała czapkę mocno na uszy, otulała się szalikami, żeby dodać sobie otuchy i szła w ten nowy dzień, brnęła w szarość, bo musiała, musiała do pracy, musiała po zakupy, musiała z dziećmi do lekarza, a każde zadanie było jak wygrana bitwa z Szarością. Słyszała coś kiedyś o depresji, ale zmęczenie to przecież nie depresja, ona tylko musi trochę odpocząć, jutro już na pewno będzie lepiej! Może pojutrze, a na wiosnę już na pewno!
No i jest. Przyszedł. Maj. Wiosna. Zieloność, jasność, słoneczność. Mama delikatnie wychyla się z kokonu, ściąga szare szaliki. Wyciąga do słońca jedną rękę, wychodzi na próg domu jedną nogą… Drugą jeszcze chowa, bo może lepiej chwycić swoje szare zmęczenie i wrócić…
Ale w tej bajce Zieloność wygrywa. Mama wychodzi, chwyta aparat, pstryka zielone, jasne zdjęcia, śmieje się z dziećmi. Kiedy zamyka oczy, słońce tańczy jej pod powiekami.
Ale w tej bajce, choć Zieloność wygrywa, Szarość kroczy za nią. Uśmiecha się złośliwie i czeka… Cierpliwie, jak pająk w pajęczej sieci.
Na razie jest maj.
Szalka na wadze wychyla się w stronę radości. Waży rabarbar, zapach kwiatów jabłoni, pierwsze truskawki. Mama dokłada na wagę jeszcze ogóreczek małosolny, szczypiorek chrzęszczący przy krojeniu, dokłada trochę bzu. I szczyptę chmur, niosących ciepły deszcz. Na razie wystarczy!
Ps. Zdjęcie z góry strony wydrukowałam ze strony Rudej Kropki. Możesz tu zajrzeć: kalendarz rudo-kropkowy i też sprawić sobie odrobinę piękna!
A rysunek śpiącej dziewczyny to już dzieło mojej córki.
Oj ta Mama wrażliwa kochana życzę jej dobrej kawki o poranku ☕te kobiety że zdjęć to kamuflaż wiem to nawet po sobie bo robiąc zdjęcie zakładam duuże słoneczne okulary (zmarszczki wokół oczu ) to prawda że zieloność traw kwitnące kwiaty drzewa wpływają niesamowicie ożywczo na nasze samopoczucie no i słońce trzeba się nim nacieszyć ile się da twoje zdjęcia są piękne Olu to chyba też mamy w genach po babci Pelasi ❤️wszystkie fotografujemy kochamy to zakończę komentarz mój słowami piosenki bardzo radosnej „Zawsze niech będzie słońce zawsze niech będzie niebo zawsze niech będzie Mama zawsze niech będę Ja” kocham cie moja córko dobrej nocy ❤️❤️❤️