Zdążyłam przez święta zrobić mnóstwo fantastycznych rzeczy! Fantastycznie leżało mi się na kanapie, wokół leżały sobie talerzyki poukładane naprzemiennie: jeden z sałatką, drugi z ciastem, następny znów z sałatką, kolejny z innym ciastem – a ja czytałam i jadłam… Ech, było, minęło. Smuteczek.
W tym sensie tytuł wpisu – „Granica” – mógłby kojarzyć się Wam, i słusznie, z poszerzającymi się granicami mej skromnej osoby, i byłoby to bardzo trafne skojarzenie. Zajmuję nieco więcej terytorium. Cóż zrobić. I tak było fajnie. Moje terytorium dojdzie do siebie, a jak nie, to jak to mówią mądrzy ludzie, kochanego ciała nigdy za wiele.
Ale ta „granica” z tytułu to inna, prawdziwa. Przeczytałam przez Wielkanoc książkę reportażową Tomasza Grzywaczewskiego „Wymazana granica. Śladami II Rzeczypospolitej”, Wydawnictwa Czarne (to jedna z całego cyklu reportaży tego wydawnictwa) i powiem wam jedno – polecam! Dawno żadna książka dokumentalna nie wciągnęła mnie tak, że nie mogłam zasnąć, dopóki nie przeczytam jeszcze trochę i jeszcze rozdział. Zwykle wolę metafory, przeniesienie problemów w wymyślony świat, bardziej literacki język… Ale „Wymazana granica” mnie wciągnęła.
Książka zabiera cię w podróż, w drogę, taką, gdzie liczy się spotkanie z ludźmi, wysłuchanie ich opowieści. To robi wrażenie – rozmowy z tymi, co urodzili się w II Rzeczypospolitej i naprawdę jeszcze mogą dzielić się swoimi własnymi wspomnieniami z czasów sprzed II wojny. Wiecie, jaki motyw przewija się w tych opowieściach? Jak to w każdym miejscu można było żyć obok siebie, niezależnie od religii, narodowości… Nie bez problemów, wiadomo, ale normalnie, po ludzku. Wszystko to się skończyło z przemarszem wojsk – czy to niemieckich, czy to radzieckich. To był koniec świata, jaki opowiadający pamiętali z dzieciństwa. Potem wywózki, wielkie wymieszanie, jedne wsie zniszczone kompletnie, inne splądrowane. Jedni sąsiedzi wywiezieni na południe – pod Odessę, inni na północ – Kaszuby, Żuławy, zachód nowej Polski. Nowe granice, które rozdzieliły ulice, pola. Rodziny. Nowe czasy, które w najgorszy sposób zaczęły sprawdzać, kto ile ma w sobie odwagi, człowieczeństwa, kto wyciągnie rękę do sąsiada a kto podda się terrorowi. Od razu muszę zaznaczyć, że książka nie formułuje do nikogo żadnych pretensji, jest po prostu wysłuchaniem opowieści. Pokazaniem krzywd, niesprawiedliwości, jakie niesie ze sobą wielka cyniczna polityka. Jak to mówi wnuk jednej z bohaterek: „Najbardziej boli, że przez tyle lat nie wolno nam było mówić o tym, co ją spotkało. Za komuny kazano milczeć, a wolnej Polsce to był przez lata temat tabu. Szeptem po domach o tym rozmawiano. Chowano przeszłość (…). To niesprawiedliwe. Każdy zasługuje na to, żeby móc wykrzyczeć swoje krzywdy i by inni o nich usłyszeli.” Jeżeli ktoś jest wskazywany jako winny tych straszliwych krzywd to totalitarne władze.
Pamiętacie taki cytat z Konopielki? „My tutejsi, my z bagien”. Kiedyś mnie to śmieszyło – ale zacofanie, no ludzie, ale mi ojczyzna – my z bagien! Cha cha! Po książce Grzywaczewskiego już się nie śmieję. Każdy powinien móc tak o sobie powiedzieć – że jest tutejszy.
Historie kaszubskie, śląskie, bieszczadzkie, ukraińskie, łemkowske, poleskie – białoruskie, litewskie, mazurskie, żuławskie – za każdym słowem stoi ogrom splątanych dziejów, opowieści. Mam wrażenie, że współczesne zainteresowanie filmami typu „Stulecie Winnych” i książkami, w których pojawia się motyw tajemnicy z przeszłości jest taką spóźnioną naszą reakcją, by w te historie wejść, zrozumieć, poznać… Oswoić świat, który na powrót staje się wielokuturowy – jak było zawsze – i pożegnać się z tym sztucznym, nierealnym światem, gdzie wszyscy mieliśmy być jednego koloru. Najlepiej czerwonego.
Wczytuję się w te historie i wiecie co? Nikt tam nie mówi – dobra, jak tak to teraz my pokażemy! Oko za oko! Jest żal, jest pytanie, czemu nigdy nie padły przeprosiny, czemu tak kłamano, ale nikt nie dyszy chęcią zemsty. Jest za to taka opowieść, krótka migawka, posłuchajcie:
Cmentarz polskich bohaterów na terenie dzisiejszej Litwy, pielgrzymka z Polski odprawia modlitwę mad grobami. Krzyże na grobach obwiedzione są biało – czerwonymi opaskami. I nagle wśród tej uroczystości rozlegają się głosy „Polskie Wilno, polski Lwów od kołyski aż po grób!”. Oddaję głos autorowi:
„I kolejny raz tak samo, tylko że głośniej. I jeszcze ponownie chcą zagrzać ludzi do skandowania. Ale tym próbom odpowiada narastająca cisza.
– To już jest jakaś przesada. Mamy oddać cześć bohaterom poległym za niepodległą Polskę, a nie wygrażać Litwinom czy Ukraińcom. Zresztą gdzie Rzym, a gdzie Krym, co ma Lwów do naszej pielgrzymki? – rzuca gniewny tonem jedna z kobiet, odwraca się gwałtownie i rusza do wyjścia. Inni podążają jej śladem. Pomysłodawcy rewindykowania Kresów Wschodnich wydają się zbici z pantałyku takim obrotem sprawy. (…) Dzień dobiega końca.”
Takie pocieszające. Można powiedzieć „nie”? Można!
Czytanie „Granicy” przypomniało mi starą, kiedyś gdzieś przeczytaną mądrość – że całe zło zaczyna się wtedy, gdy traktujemy drugiego człowieka jak rzecz. Ot, cała prawda.
„Wymazana granica” to nie książka – recepta na zło świata. Chyba, że dzięki niej zrozumiemy, że najważniejszy jest po prostu drugi człowiek a nie jakiekolwiek – przepraszam za brzydkie słowo – ideologie.
Może też sprawić, że – jak ja – zaczniecie sobie przypominać skrawki opowieści z własnego podwórka. Jak to dziadek opowiadał, że uciekał z łagru? Pamiętasz? Tak coś mi świta, ech, czemu to człowiek nie słuchał dokładniej… Kto leży w piaśnickim lesie, brat dziadka, dobrze pamiętam? A skąd babcia wzięła się w tym domu? Czemu akurat tu? Skąd przyszła, co zostawiła za sobą? Te rodzinne zdjęcia w albumach – co mogą ci opowiedzieć o codziennym życiu w czasach tuż powojennych? Co kryje się za uśmiechniętą buzią młodej jeszcze dziewczyny, która zostanie twoim przodkiem? O czym będzie chciała zapomnieć, o czym nigdy ci nie opowie? Uświadomiłam sobie właśnie, że jak jechałam do jednej babci – w Żarnowcu – to słuchałam jak wszyscy gadają po kaszubsku, udawałam, że też coś rozumiem. A jak parę razy byłam w odwiedzinach u babci z Augustowa, to wsłuchiwałam się w jej zaśpiew, inną melodię mowy, zapamiętałam sobie jak na placki ziemniaczane mówiła „kartoflanki”. A z kolei jak szłam do jeszcze jednej babci, tej najbliższej, gdzie schodziłam w domu po prostu na dół, na parter, to już przed drzwiami czułam zapach łazanek! Takich ze smażoną cebulką, boczkiem i kapustką, palce lizać. Dopiero później dowiedziałam się, że to danie typowe dla okolic Poznania i Wielkopolski. Takie w mojej krwi i pamięci płynie pomieszanie. Nie zmienia to tego, kim jestem tak sama od siebie, ale zawsze daje do myślenia, kiedy ktoś zaczyna szufladkować ludzi i coś z góry zakładać. A ja? – myślę sobie wtedy – mnie gdzie włożysz, do jakiej szufladki, ha?
„Plażowicze maszerują drewnianym mostkiem przrzuconym nad uchodzącą do Bałtyku rzeką Piaśnicą. Pod pachami niosą ręczniki, parawany, dmuchane materace. (…) Przechodzą obok niego, nie zwracając nań szczególnej uwagi. Nie wiedzą nawet, ze już sa po drugiej stronie.
On stoi trochę na uboczu. Pierwszy, granitowy, wysoki na półtora metra słup. Czarne litery w dwóch liniach: 'Versailles 28.6.1918; 'P’ po jednej i 'D’ po drugiej stronie. Od niego wszystko się zaczynało. 5529 kilometrów wgryzającej się w Europę Środkową granicy (…).” – tak zaczyna się książka. A ja specjalnie namówiłam rodzinę na wycieczkę, żeby ten słupek – pierwszy – jeszcze raz obejrzeć i uwiecznić…
Jeszcze takie piękne zdjęcie z rodzinnego albumu. To moja babcia. Jak chętnie dziś usiadłabym obok Niej i popytała, o młodość, o rodzinne historie… O zwykłe życie. O czym marzyła, czy była szczęśliwa?
Wszystkie historie mają gdzieś swój początek. Ale czy mają go historie rodzinne? Jeśli brakuje takich opowieści w domu, trudno iść dalej, nie znając swojego własnego początku. Aż w końcu to kolejne pokolenie będzie opowiadało własną opowieść. Ale nie rozumiejąc, co stało się wcześniej – łatwo kogoś źle ocenić, trudno zrozumieć… tym pisałam już kiedyś TU – Historie rodzinne.
Ciekawe, co o nas będą pisać…