Dziś książkowe polecajki i moje muzyczne odkrycie na październik. I listopad. I na każdy pochmurny dzień poza październikiem i listopadem. Wiem, że dziś sobota, raz praleczka raz zmywareczka, ale jak do kawy usiądziecie, to odpocznijcie ze mną.
Jedną książkę polecam, bo poleca ją ktoś inny. Ja sama nie czytałam, ale pewnie się skuszę… To zbiór reportaży, które opowiadają, co działo się u bohaterów w dniu 11 września wiadomego roku – 2001. Różne perspektywy, różne ujęcia, różne głosy. Co sprawiło, że jeden ocalał a drugi poszedł w śmierć jak w dym. Jak w wierszu Szymborskiej „Wszelki wypadek”:
(…)
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy.
Ocalałeś, bo byłeś ostatni.
Bo sam. Bo ludzie. Bo w lewo. Bo w prawo.
Bo padał deszcz. Bo padał cień.
Bo panowała słoneczna pogoda.
(…)
Wskutek, ponieważ, a jednak, pomimo,
co by to było, gdyby ręka, noga,
o krok, o włos
od zbiegu okoliczności.
Więc jesteś? Prosto z uchylonej jeszcze chwili?
Sieć była jednooka, a ty przez to oko?
Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu.
Posłuchaj,
jak mi prędko bije twoje serce
(W. Szymborska, Wszelki wypadek, wyd. Znak, 2020)
Książka to „Jedyny samolot na niebie. Historia mówiona zamachów z 11 września”.
A historia ocalonego życia jest przerażająco aktualna każdego dnia, nie tylko 11 września… wie o tym choćby każdy rodzic, który w nocy zagląda do łóżeczka swojego maleństwa. Czuje to każdy, kto czeka na powrót kogoś, kogo kocha.
Ale nie na płacze i szlochy my się tu zebralim, tylko idziemy dalej!
Druga książka to już moja, w sensie, że przeczytana.
Książka, która ma prosty tytuł: „Matki”. Podtytuł trochę wyjaśnia o co, do licha, chodzi (czy to kryminał? czy skandal obyczajowy? tragikomedia? no wszystko by pasowało!): „Niezwykła historia macierzyństwa”. Aha, dobra coś naukowego. Ja chłonę wszelkie perspektywy, historie, badania dotyczące bycia mamą – i ta lektura to był strzał w dziesiątkę. Ale zupełnie inaczej niż się spodziewałam.
Autorka – Sarah Knott – wykonała olbrzymią pracę gromadząc materiały do swojej książki. Opierając się na listach, pamiętnikach, artykułach z gazet, protokołach sądowych, stworzyła poruszający obraz matek na przestrzeni czasu i miejsc. Sięga do wieku szesnastego, i my – kobiety, matki z wieku dwudziestego pierwszego – ze zdziwieniem i ulgą zauważamy, że odnajdujemy się w tych opisach… Sarah Knott dodaje do opowieści swój własny los, przywołuje bardzo nieraz intymne szczegóły swojej drogi do macierzyństwa. Stwarza piękny czasownik „matczynienie”.
Jest tu na przykład rozdział o tym, że w listach, czy bardziej nowocześnie – w wywiadach badawczych z matkami – niezależnie od epoki, w okresie kiedy dziecko ma do około 5 lat, regularnie powtarzają się napomknięcia o tym, jak bardzo bycie matką szatkuje czas. Jak brak możliwości skupienia się dłużej na jakiejkolwiek „dorosłej” czynności wytrąca wszystkie mamy z równowagi, jak bardzo ich czas jest podporządkowany dziecku. Wiecie, zawsze miło poczytać, że już od co najmniej paru wieków nikt nic nie wymyślił i też się tak męczył!
Książka – mimo, iż jest swoistą analizą badawczą – jest bardzo osobista. Delikatna i mocna zarazem. Czasem poetyczna, czasem brutalnie szczera. Taka… życiowa?
A ta nowo odkryta muzyka to Renee Olstead. Pojawiła się w pewne sobotnie popołudnie w audycji Marka Niedźwieckiego i od razu wpadła w mój spotify, jest w ulubionych. To znaczy wpadła mi w ucho, mówiąc po staremu. Tylko trzeba lubić melancholię, delikatność , nastrojowość – jak u Joni Mitchell.
Joni Mitchell… Ach, wspomnienia. Pierwszy raz usłyszałam o jej piosenkach oglądając film „To właśnie miłość”. Jest tam taka scena, rozdzierająca serce, kiedy jedna z bohaterek – Emma Thompson – grająca dobrą, oddaną żonę i matkę – dowiaduje się, że jej mąż myśli o innej kobiecie. Nie wie, czy już ją zdradził, czy „tylko” o tym myśli, wie, że jej serce zostało połamane na kawałeczki. Ale to co dzieje się chwilę później, łamie na kawałeczki moje serce – Emma wychodzi z pokoju, gdzie ukryła się ze swoimi łzami, ociera je wierzchem ręki i z udawanym entuzjazmem woła do swoich dzieci, że przecież już czas wychodzić, muszą się ubrać, zaraz ich występ bożonarodzeniowy. Jezu, jaką ona klasę!
Co roku, z jakichś pokręconych powodów, oglądam ten film głównie dla tej jednej sceny. No, może też dla Keiry Knightley. I dla Hugh Granta. Ok, to dla mnie sentymentalne filmidło i takie je kocham!
A to Renee. Urzekająca, nieprawdaż?
Dla niektórych sobota, dla innych jeszcze piątek… To nie jest istotne przy takiej Renee!
Ha ha, bo ten wpis miałam dać jutro, tylko zapomniałam ustawić datę 😉