Styczniowe dni mijały, raz zbyt szybko, raz wlokąc się nieznośnie. Jędrek odliczał czas do swoich urodzin. Wypadały dokładnie w Dzień Babci, więc cieszył się też na odwiedziny babci Asi, którą bardzo lubił. Mama nie była jeszcze pewna, czy babcia przyjdzie. W tajemnicy przygotował dla niej prezent, małą książeczkę o wymyślonych przygodach pewnego chłopca, ale nikomu na razie nic nie pokazywał, nie chciał, żeby ktoś się z niego śmiał. Mama zaraz wszystkim opowiadałby, jak to fajnie, że jej syn pisze, Hania pokazałaby wszystkie błędy, może jeden tata podszedłby do książeczki na spokojnie, ale na razie był ciągle zajęty. Dzwonił, przygotowywał plany, zbierał materiały i szykował wszystko do remontu dworku, ledwo miał czas zjeść z nimi kolację wieczorem.
Wojtek… Może pokaże Wojtkowi? Sandrze na pewno nie, o matko, zaraz by było! Ale Wojtek… Hmm. Jędrek wyjął z szuflady schowany pod podręcznikami cienki zeszyt w kratkę, zerknął na równo napisany na pierwszej stronie tytuł i dopisek „dla babci”, otoczony serduszkami i kwiatkami i zaczął czytać wszystko od początku, sprawdzając, czy na pewno nie ma żadnego błędu.
„Przygody chłopca o imieniu Paprutek.
Dawno dawno temu żył sobie pewien chłopiec. Miał piękny dom ale nie był szczęśliwy. Chłopiec był ciągle sam bo jego rodzice często wyjeżdżali do pracy. Ale Paprutek miał najwspanialszą babcię pod słońcem. Jego babcia miała na imię Asia i była zawsze wesoła. Opowiadała dużo dowcipów i ciągle się śmiała. Paprutek kochał swoją babcię najmocniej na świecie.
– Babciu mówił chłopiec a zrobisz mi naleśniki?
– Dobrze odpowiadała zawsze babcia i nigdy nie mówiła że nie ma czasu.
– Babciu kocham cię! Tak chłopiec często mówił do swojej babci i razem jedli naleśniki i czasem kotlety.
Babcia miała też taką tajemnicę, o której wiedzieli tylko ona i Paprutek.
Chcecie wiedzieć, co to za tajemnica?
Babcia miała magiczną moc! Potrafiła latać, jak śpiewała to rozwiewała chmury i zawsze zaświeciło słońce. Jak się zdenerwowała, to nawet wiatr chował się za lasem. Paprutek też tak chciał ale on nie miał magicznej mocy. Był zwyczajnym piegowatym chłopcem w okularach. Kiedyś w klasie śmiali się z jego piegów i okularów ale jak przyszła babcia to powiedziała:
Zaczarowuję was wszystkich, że nigdy nie będziecie się z nikogo śmiać. bo tak nie wolno. Wtedy jest przykro! To wstyd! Jasne?
Jasne – odpowiedziały wszystkie dzieci i wtedy babcia dała każdemu po naleśniku.
Od tego dnia w szkole nikt z nikogo się nigdy nie śmiał.
Babcia umiała też wejść do snów i wchodziła do snów Paprutka, żeby przegonić złe rzeczy.
Jędrek przerwał czytanie, już zupełnie nie wiedział, czy takie opowiadanie spodoba się babci czy nie. Czuł się zupełnie skołowany, bardzo chciał się kogoś spytać o radę. Mama! Pogada jednak z mamą. Kogoś musi spytać, bo pęknie. Zaczął zbiegać ze schodów, żeby nie zmienić zdania i z kartkami w dłoni wbiegł do kuchni. Mama przygotowywała kolację. Obok siedziała Hania i żywo gestykulowała, opowiadając coś z przejęciem. Na stole stały przygotowane talerzyki, kubeczki do herbaty i pachniało sałatką z zielonego groszku z marchewką.
– Ja bym już chciała być w twoim wieku, mamo! – mówiła Hania – serio! Mam dość szkoły, lekcji, bycia nastolatkiem, traktowania nas raz jak dzieci, co nic nie ogarniają a raz jak dorosłych, akurat jak czegoś nie rozumiemy. Jezu! Zwariować można!
Jędrek cofnął się chwilę do saloniku, położył kartki z opowiadaniem na regale przy książkach kucharskich i zrezygnowany wrócił do kuchni. Usiadł na swoim krześle i przysłuchiwał się rozmowie. Trudno…
– Hanka, wierz mi, nie chciałabyś być mną – odpowiadała właśnie mama – mogę ci zaraz wymienić tysiąc powodów, dlaczego nie chciałabyś być mną! Ciesz się, że jesteś młoda i masz wszystko przed sobą.
– Wszystko?! Jezu, ja właśnie chcę mieć wszystko za sobą. Ja chcę spokoju i stabilizacji, rozumiesz? Moje życie to życie królika doświadczalnego!
– Masz już pomysł, co chcesz robić po maturze? – spytał Jędrek.
– Jezu – westchnęła po raz kolejny jego starsza siostra – jeszcze ta przeklęta matura. Ale wiem, chcę iść do policealnego studium na plastykę. Może będę uczyć plastyki…
– Dziecko, i ty chcesz spokoju?! W szkole! No żeś wybrała! – Zosia była rozbawiona. Hania zmieniała decyzję średnio raz na miesiąc.
– Dobrze słyszę? Hania już nie chce być ilustratorką? – do kuchni najpierw wtargnął powiew zimnego powietrza a zaraz potem zjawił się tata Halski, kładąc na krześle swoją kurtkę i szalik a na stole rękawiczki. Jędrek uśmiechnął się do niego a Hania najeżyła.
– Hej tata – zaczęła – ale taka ze mnie ilustratorka jak z koziej pupci waltornia. Nie umiem – nachmurzyła się jeszcze bardziej. Sięgnęła po kanapki i zaczęła jeść. Wyglądała jak chmura gradowa.
– Hania ma zły humor, Hania ma zły humor – rozległo się zgodne w tej kwestii rodzeństwo najmłodszych Halskich. Skończyli oglądać bajkę i przybiegli zwabieni hałasami.
– Zamknijcie paszcze! Bo was zjem – kłapnęła Hania – chcecie być kanapką?!
-Iiii! Yyyyy! – rozległy się kwiki uciekających niedoszłych kanapek.
– Sławek! Jula! Chodźcie do stołu! Robert, na Boga, weź te rzeczy na wieszak. Jędrek, kiedy ty przyszedłeś? No, czas na kolację. Potem spanie. Bez kłótni proszę, bo zmęczona jestem, a to dopiero styczeń… A, Jędrek, przypomniało mi się, babcia Asia dzwoniła, ze przyjdzie w piątek na twoje urodziny, pod warunkiem, że będzie tort dla niej z okazji dnia babci. Cała babcia. Zrobimy tort?
Jędrek nie odpowiedział, ale jego rozpromienione oczy i energiczne machanie głową mówiło samo za siebie. Sprawdzi jeszcze raz opowiadanie, wybierze tort, pogadają z babcią Asią, pośmieją się. Może odważy się spytać babci, czy to w porządku, że mama z tatą jakoś rzadko ostatnio rozmawiają. To po prostu kwestia pracy, babcia powie. Nic złego się nie dzieje. Nic a nic. Babcia będzie!
Kiedy przyszedł późniejszy wieczór, i wszystkie młodsze dzieciaki już spały pootulane kołderkami w psie patrole i transformersy, średnie spały niespokojnie po dawce kropli żołądkowych na ból brzucha a najstarsze czytały na zmianę z oglądaniem i odrabianiem lekcji, Zosia usiadła w swoim pokoju przy biurku. Sprawdzała, czy nie zapomniała o żadnym dokumencie na koniec półrocza, czytała jeszcze raz wystawione przez samą siebie oceny opisowe dla swojej drugiej klasy. Ciemne długie włosy zebrane były w koczek na czubku głowy, na lekko garbatym nosie tkwiły okulary. Pamiątka po zdalnym nauczaniu.
Zosia miała urodę dosyć… trudną, nieoczywistą. Dużo rzeczy było w niej ostrych. Wystające kości policzkowe, szerokie mocne brwi, mocny podbródek, do tego przeszywający jak świderek wzrok bardzo ciemnych, niemalże czarnych oczu. Robiło to zawsze dość mocne wrażenie. Zmęczenie dodatkowo wyostrzało jej rysy, podkreślało zapadnięte policzki, cienie pod oczami w niebieskawym świetle monitora wydawały się ciemniejsze niż zawsze.
Co chwilę uciskała sobie nasadę nosa, żeby odgonić jeszcze na chwilę sen. Chciała mieć chwilę dla siebie. Robert coś oglądał, chyba, może już spał przy włączonym telewizorze. Ostatnio ciągle się gdzieś spieszyli, obydwoje. A wieczorem, zasypiali na zmianę przy swoich zajęciach.
Pewnie gdyby jaśnie pan mógł mi trochę pomóc w domu – myślała Zosia między jednym dokumentem a drugim – to mielibyśmy więcej sił razem. A tak to ja muszę martwić się o wszystko. Się ustawił, jebaniutki. A ty weź się martw, weź pamiętaj, weź przypominaj, weź miej wszystko na głowie. Plus praca. O, właśnie, ten mój jeden mały huncwot jednak wcale nie czyta tak dobrze, jak na początku napisałam, jednak jeszcze zmienię ocenę. Może na koniec roku będę mogła napisać lepiej, na razie jednak poziom średni mu dam…
Zosia zapomniała na chwilę o swoich pretensjach do męża, ale jak skończyła pracę, zarzuciła kocyk na swój szeroki wygodny fotel i zasnęła już tam, w gabinecie. Z laptopa delikatnie i cichutko śpiewała Renee Oldstead, obok z salonu słychać było, jak Benek co jakiś czas haczy pazurkami o swój stary, specjalnie dla niego zostawiony fotel.
Robert, idąc w nocy sprawdzić, czy drzwi wejściowe są na pewno zamknięte – Zosia często o tym zapominała – zgasił jeszcze po drodze światła w korytarzu i w kuchni. Wiedział, że Zosia, obojętnie czy śpi w swoim gabineciku czy w sypialni, zawsze lepiej śpi w kompletnych ciemnościach.
***
Parę dni później obudziła wszystkich najdziwniejsza pogoda, jaką mogli sobie wyobrazić. Za oknem od strony lasu wiatr hulał gałęziami jakby bramy piekieł się otworzyły i wszelkie dusze opętane szalały w przymiłczyckim lesie; od strony pola śnieg z deszczem sypał w każdym możliwym kierunku, z dołu do góry włącznie.
A potem tylko robiło się dziwniej i dziwniej.
Jakby wszystkim przez tą pogodę wpadł do oczu i serc kawałek lodu z baśni.
W starym domu za zielonymi drzwiami trwały targi, kto ma pójść do szkoły, kto zostać, Jędrek znów obudził się jakby przeziębiony i miał chore oczy, co zawsze widzą wszystkie mamy – obudził się i zaraz zasnął z powrotem – maluchy obudziły się płaczliwe i marudne, Hania denerwowała się, że przez tą pogodę nie zdąży do szkoły, autobus nie przyjedzie albo w ogóle ją zmiecie po drodze.
Pośród okrzyków, narzekań, nerwowego wyglądania przez okno, sprawdzania, czy coś się poprawia i ogólnej dyskusji przy porannych kawkach, mleczkach z miodem i herbatkach, nikt nie potrafił podjąć sensownej decyzji.
Z pomocą przyszedł nieoczekiwanie moment całkowitej ciemności.
W domu zgasło światło, przestało grać radio. Komunikat „możliwe przerwy w dostawie prądu” okazał się, niestety, faktem. Porywy wichury stały się nagle jeszcze donośniejsze. Ku zdziwieniu wszystkich gdzieś daleko pomrukiwało nawet echo jakby… burzy?
– Spokojnie – rozległ się niski głos Zosi, dodający otuchy i panujący nad sytuacją – zaraz zapalimy nasze lampki, te na baterie. Widzicie? O, już lepiej? Nikt się nie boi? Wszyscy odważni? Sławuś? Chodź, przytul się.
– Nie – rozległ się drżący głosik Sławka – będę dzielny. Zobacys. Nic się nie boję! Mam mieć!
W leciutkim blasku świeczek i lampek na baterie Zosia zauważyła ze zdziwieniem, że jej syn rzeczywiście trzyma w ręku swój zabawkowy mieczyk.
– Jak masz mieć, to dobrze – nie mogła się powstrzymać – to ja chyba zadzwonię do szkoły, że dziś zostanę w domu.
– Mamo, spokojnie. Ja zostanę. Przynajmniej mnie nie zwieje. Zajmę się bachurkami, a ty będziesz niedługo. Nie masz dziś zastępstw?
– Nie, dziś wyjątkowo nie. Na razie. Ale jakby co, to nie wezmę. Dobra, w sumie masz rację. Jakby co, to dzwoń. Poczytaj im, porysujcie, pograjcie. Macie szanse na milutki poranek! Zaraz będzie jasno! I sprawdź, jak Jędrek, jest przeziębiony ale nie ma gorączki, to znowu brzuch pewnie. To lecę, buziaki, pa!
W kuchni zjawił się zaspany Robert, z wdziękiem przeciągającego się niedźwiadka podrapał się w policzek i spytał inteligentnie: – Co tu się dzieje?
– Jezu, a ty co ty robisz?! Myślałam, że jesteś w pracy! – krzyknęła ze złością Zosia. To ona prawie wolne wzięła a ten jest w domu?
– Pracuję dziś w warsztacie i na telefonie. Nie mówiłem ci? Mówiłem, na pewno.
– Nie. NIE MÓWIŁEŚ. Dobra, zajmij się tym wszystkim, dziećmi, prądem, kotem, wiesz, całym życiem. Spoko, to łatwe, ogarniesz.
Zosia, zanim ktoś zdążył jej powiedzieć, że jest niepotrzebne złośliwa, zniknęła za zielonymi drzwiami i odjechała. Grzmoty już się więcej nie pojawiły ale wiatr dalej wiał, jakby wszystkie dusze potępione pchały się na ziemski świat.
Jędrek nie mógł zejść z łóżka. Ciągle postanawiał sobie, że to już ostatnia minutka, ale dziwnie ciężka kołdra nie chciała go puścić. Na wpół świadomie zanotował zgaśnięcie świateł, jakieś hałasy na dole, wydawało mu się, że słyszy piosenki dziecięce z taty telefonu, dzieciarnia śpiewała kolędy. Potem usłyszał, jak gra telewizor, prąd chyba wrócił. Około godziny dziesiątej przyszedł zaniepokojony tata, przyłożył mu dłoń do czoła, spojrzał z niepokojem, usiadł obok na skraju łóżka, pokręcił głową, zacmokał i w końcu spytał:
– No? Jak się czujesz? Jeszcze nie na nogach?
– Taaa – zachrypiał Jędrek zbolałym głosem – jasne… czuję się po prostu suuuper…
– Ho, ho, stać cię na żarciki, nie jest źle! Do urodzin dociągniesz, no nie, stary? Chcesz herbatkę? Kanapki?
– Dobra, niech ci będzie, tato – Jędrek w końcu zdobył się na odrzucenie kołdry i spróbował usiąść prosto. Wyglądał bladziutko, jego duże szaro-zielone oczy były podkrążone i smutne. Robertowi zrobiło się go żal. Pomyślał, że musi zadzwonić do Zosi, spytać, co i jak, umówić do lekarza, no coś trzeba zrobić!
– Herbatę – usłyszał i aż podskoczył. – Tato, ja poproszę tę herbatę, wiesz? Zaraz zejdę do kuchni. Tylko jeszcze muszę do łazienki, chyba będę rzygał.
– Eee, leć. Przynajmniej to nie kowid! – zawołał tata za synkiem znikającym za drzwiami łazienki – Zrobię ci miętową. I dzwonię do Zosi.
Zosia widziała połączenie od męża, ale nie mogła akurat odebrać. Na dyżurze i tak nic by nie usłyszała. I odpisać też nie mogła, nie daj Boże coś by się w tym momencie komuś stało! Do końca przerwy zastanawiała się, czy chodzi tylko o listę zakupów czy coś poważniejszego. Obserwowała dzieci wychodzące do domu, klasa pierwsza skończyła już lekcje. Po zewnętrznej stronie drzwi tuptali zniecierpliwieni rodzice, niemogący wejść do środka, machający przez szybę do swoich pociech, a na korytarzu zaczerwieniona, zdenerwowana Paulina próbowała zaprowadzić jako taki porządek w parach dzieci i jednocześnie rozdawała im laurki dla babć i dziadków. Laurek było sporo, dzieci próbowały pomóc i wyrywały je nauczycielce z ręki, twierdząc, że to na pewno ich i za chwilę oddając je z powrotem, bo to jednak nie ich. Piękna Paulinka miała dziki ogień w oczach, dwoiła się i troiła, poganiana coraz bardziej syknięciami od strony co bardziej spieszących się rodziców.
W pewnej chwili w drzwi korytarza wstawił głowę pewien wyjątkowo zabiegany tata. Ubrany w elegancki garniturek, spojrzał znacząco na zegarek, złoty, dosyć duży, taki widoczny nawet na drugim końcu korytarza, gdzie stała Zosia. Zosia jak zahipnotyzowana zbliżyła się niby przypadkiem do drzwi, w samą porę, by usłyszeć, jak ów elegancki tata pyta o coś zdenerwowaną Paulinę, wciąż rozdającą laurki i otoczoną przez rozgrzane w czapkach i kurtkach dzieci. Tata łaskawie wybrał ów moment na okazanie zainteresowania swoją latoroślą.
– Jak tam mój Dorianek, proszę pani? – padło w tym zamieszaniu pytanie.
„Iście w porę!” – pomyślała Zosia i podeszła jeszcze troszkę bliżej. Proszę pani Paulinka nie usłyszała pytania. To był błąd.
– Halo! – rozległo się po całym holu mało eleganckie a wręcz gburowate warknięcie tatusia – Pytam, jak mój syn!
– Proszę pana – usłyszał ów pan i zdziwiony rozejrzał się wokół. Biedna Paulinka bowiem w całym zamieszaniu zdawała się nic nie zauważyć. Zamiast niej do akcji wkroczyła proszę pani Zofia Halska – nie widzi pan, ze to NIE jest odpowiednia pora do rozmowy? Co to w ogóle jest za „Halo”? Tak pan syna uczy odzywać się do ludzi? To NA PEWNO wymaga dodatkowej pomocy. I lekcji dobrego wychowania!
Tatuś Doriana zrobił się niebezpiecznie czerwony, ale i Zosia była nastawiona bojowo. Zawsze uważała, że nadmierną uprzejmością daleko się nie zajdzie. Gotowa była do walki na słowa, była w tym dobra. Zaciekawieni rodzice też czekali na rozwój sytuacji, gotowi robić zakłady, więc niby od niechcenia poprawiali jeszcze szaliki, czapeczki, niby podziwiali laurki, ale w gruncie rzeczy nasłuchiwali, co będzie dalej.
– Co, co pani mi tu, jak, ale… – pan chciał coś powiedzieć i w końcu głębokim basem oznajmił – ale pani chamska! Nie z panią chciałem rozmawiać! Na panią to ja skargę złożę! Jakim prawem się mi tu pani wtrąca!
– To nie jest pana folwark, zauważył pan może? Jak chce się pan dowiedzieć, jak syn, to proszę się umówić na rozmowę. Albo chociaż po ludzku poczekać!
Pani Halska czuła aprobatę pozostałych rodziców za swoimi plecami. Już nabierała oddechu, kiedy nareszcie Paulina poradziła sobie z dziećmi, laurkami, kurtkami i zwróciła uwagę, że coś się dzieje. Cała czerwona jak buraczek wtrąciła się:
– Ekhm, ja panu już wszystko mówię, tylko proszę, uspokójcie się. Rzeczywiście, panie Rąbak, powinnśmy umówić się na rozmowę, bo Dorian ma pewne problemy, jak pan już pyta, ale to nie jest temat do rozmowy na holu…
-No, ja myślę – prychnęła jeszcze Zosia, odwróciła się i zaczęła dalej pilnować biegających po korytarzu dzieci. Obejrzała się jeszcze, ale nie usłyszała już, o czym pan Rąbak i słodka Paulinka rozmawiają, widziała tylko, że młoda nauczycielka w końcu się nie uśmiecha tylko twardo próbuje postawić na swoim. Nareszcie.
Kiedy rozległ się dzwonek na koniec przerwy i jej klasa weszła do sali, sięgnęła dyskretnie po telefon i odczytała wiadomość: „Jędrek chory i rzyga. Lekarz?”
„nie dawaj mu nic do picia przez godzinę. lekarz już umówiony” – odpisała. Radość z małego sukcesu szkolnego przyćmiła troska o syna. Ten jego brzuch wariował już zupełnie. Na szczęście byli umówieni na wizytę. U gastrologa. A to wymagało sto razy więcej odwagi niż starcia ze stadem niekulturalnych rodziców…
Na razie zwróciła się w stronę klasy, kazała zamknąć okno, bo wiatr omal nie wyrwał jej drzwi z rąk i już chciała rozpocząć kolejną lekcję ze swoimi huncwotami, gdy drzwi znów się otworzyły, kilka kartek z biurka sfrunęło porwanych przeciągiem a do sali wpadła zmieszana dyrektorka.
– Pani Zosiu, proszę do mnie podejść po lekcjach, dobrze? To ważne. I nie, nie chodzi o zastępstwa. To coś poważniejszego.
I wyszła, dosyć zafrasowana. Zosia machinalnie przytrzymała papiery ręką, popatrzała na klasę, za okno, poprawiła okulary. Wzruszyła ramionami, trochę jednak zaniepokojona i nie mogąc już zupełnie skupić myśli na lekcjach, zarządziła malowanie. Z wyobraźni. I dzieciom i jej przyda się chwila ucieczki od rzeczywistości, z czym większość jej klasy drugiej „a” zaraz się zgodziła i była zachwycona a wyjątkiem było parę osób, które miałyby ochotę z wyobraźni namalować czarne plamy i nic więcej.
***
Minęło południe. W domu Halskich było jak zwykle głośno. Jędrek już czuł się lepiej, takie napady bólu brzucha zdarzały mu się często i zwykle przechodziły dosyć szybko. Niemniej były na tyle niepokojące, że został już przez mamę umówiony na wizytę w Poradni Gastrologicznej. Trochę się tego wszyscy bali, ale Zosia zawsze ukrócała wszystkie lęki krótkim „tak trzeba i już”! Teraz wcinał kanapki z dżemem, jego oczy nabierały trochę blasku. Zastanawiał się, co będzie robił zanim do kogoś zadzwoni po lekcje, czy woli gry czy książki… W sumie zagra niedługo z Wojtkiem, umówili się na popołudnie, to może teraz wybierze coś z regału? Ostatnio wciągnął się w Harrego Pottera, spodobał mu się na wpół magiczny, na wpół prawdziwy świat, lubił sobie wyobrażać, że to do niego przyszedł taki list z Hogwartu…
Posprzątał po sobie w kuchni, wstawił naczynia do zmywarki i wychodząc z kuchni krzyknął w stronę kanapy w salonie: – Tato, będę na górze!
Na kanapie siedzieli tata i Julka, z ekranu dochodziły odgłosy minecraftowych stworów, tata rozmawiał przez telefon a wokół kanapy skakał Sławek, nie mogąc się zdecydować, czy chce się bawić czy kolorować. Kiedy usłyszał Jędrka, podbiegł do niego i zawołał:
– Ej, a ty widziałeś, jaki mam bzuch? Zobac! – po czym wyeksponował rozbawionemu bratu pomazany pisakami pępek. – A jaki ręc! – rzeczywiście, na rękach Sławka można było podziwiać pełne zawijasów czerwone ślady.
– Sławek, co ty właściwie robisz? – spytał starszy brat.
– Bawię się w wojnę. Jestem zołniezem! Rannym, niestety psegrałem i jestem umarnięty. Dlatego mam krew, widzis?
– O Boże, widzę. Weź to lepiej umyj, żeby mama się nie zdenerwowała.
– Mama się nie zdenerwuje. Mama tes mi rysowała krew, wies? A na cole narysowała mi serdusko!
– O Boże, ja się poddaję. Idę pocytać. Tfu, poczytać!
Sławek z dość dziarskim, jak na umarnietego żołnierza okrzykiem, zaczął znów biegać naokoło kanapy, Jędrek chciał już wchodzić po schodach do góry, gdy drzwi wejściowe otworzyły się, wpadł powiew silnego wiatru i wróciła Zosia.
– Hej mama! – rozległo się z kanapy i zewsząd naokoło. Jędrek zawrócił, przytulił się szybko na przywitanie, potwierdził, że czuje się lepiej, i poszedł za mamą z powrotem do kuchni. Mama robiła sobie kawę, coś rozważała w myślach, podpatrywała na syna i w końcu wypaliła bez żadnego wstępu, jak to ona.
– Jędrek, jest problem. Chodzi o Sandrę. Usiądź spokojnie i posłuchaj, czy coś o tym wszystkim wiesz.
– O Boże, mamo! Co się stało?! Czy… chora? Czy co? – zdenerwowany chłopak zamiast usiąść, zaczął chodzić po całej kuchni, machał rękoma jakby próbował odgonić problemy a w jego oczach widać było całą troskę i strach o przyjaciółkę. Zosi ścisnęło się gardło, ale nie dała po sobie nic poznać. Ktoś musiał być rozsądny.
– Jędrek, siadaj, powiedziałam. Nie panikuj mi tu. Słuchaj, czy Sandra miała jakieś problemy w szkole? A klasie? Takie wiesz, z kolegami?
– To ona nie jest chora? Mamo, weź mi powiedz najpierw co się stało, proszę!
– Usiądź, już mówię – wypiła trochę kawy, nabrała oddechu i zaczęła – dziś Sandry nie było w szkole. Dzwonił za to jej tata. Prosto do pani dyrektor. Że chce zmienić szkołę, wypisać Sandrę. Był dosyć zdenerwowany, ale nieważne, rozumiem to – znowu łyk kawy – podobno Sandra już od dłuższego czasu nie czuje się dobrze w swojej klasie. Ja wiem, że ona ma swoje zdanie i lubi robić rzeczy po swojemu, wiem, że dzieci mogą nie rozumieć jej sytuacji z mamą. Ale czy ktoś jej… dokuczał, tak naprawdę mocno? Zastanów się, proszę. To ważne.
– Mamo, ale czemu pytasz akurat teraz? Czy coś się Sandrze stało? Czy ona coś… – słowa nie mogły mu przejść przez gardło, czuł się zagubiony, przestraszony i jednocześnie chciał coś zrobić, cokolwiek. Wiatr za oknem kuchennym dalej huczał, ołowiane chmury zdawały się nie mieć końca wciąż przetaczając się nad lasem. Jędrek w końcu się też zezłościł. – Mamo, oni jej wszyscy zawsze dokuczali, przecież wiesz. Ile razy pani zwracała uwagę, pamiętasz? W klasie była przecież psycholog i pedagog i uczyliśmy się, że coś tam coś tam i nie mamy sobie dokuczać. Ale dziewczyny z klasy zawsze coś Sandrze mówiły, szeptały jak papluchy jedne. Ale tak było zawsze, wiesz przecież? – powtórzył i spojrzał na mamę.
– Tak, ogólnie wiem. Zawsze ktoś gdzieś się skarżył na tę grupę dziewczyn. Potrafią zaleźć za skórę. Ale tym razem przegięły. Ty nic nie słyszałeś? Zaglądałeś dziś na waszą klasową grupę?
– Nie, dziś jeszcze nie. Tam… zwykle nic ciekawego nie ma. Zawsze się z czegoś, czy kogoś śmieją, e tam. Czekaj, przyniosę telefon! – Jędrek zerwał się z krzesła i pobiegł po schodach do swojego pokoju.
W tym czasie Zosia zwróciła się do Roberta, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się rozmowie, ale mając w pamięci poranne nerwy żony nie miał ochoty sam zagadywać. Zosia też patrzała na niego nieufnie, ale postanowiła być profesjonalną panią domu i trzymać swoje uczucia na wodzy. Pozornie więc było zawieszenie broni. Ten stan, kiedy problem jest, ale ukryty pod kołderką. Dosyć długą, żeby się nie czepiać wprost, ale zbyt krótką, żeby przestał istnieć w ogóle.
– Wiesz, co te papluchy zrobiły? Wrzuciły na klasową grupę przerobione zdjęcia Sandry, obraźliwe i… i… i po prostu głupie. Mam ochotę coś im zrobić takiego, żeby… Kurde, brak mi słów! Wyobrażasz sobie?! A to czwarta klasa dopiero!
– O matko. I Bujakiewicz chce ją przenieść?
– Tak, nie dziwię mu się. Ale zła jestem, że nigdy nie wiedziałam, że to aż tak… Jakoś tam dzieciaki zawsze sobie dokuczają, ale przez te telefony to wariują już zupełnie. Nigdy tak nie mówię, ale dziś mam ochotę powiedzieć: masakra!
– To nie telefony; telefony czy internet to tylko rzeczy. Nikt ich nie uczy z tego korzystać!
– Mówisz, że to wina szkoły?! – Zosia aż się zatchnęła z oburzenia, nie zdążyła jednak nic powiedzieć, bo do kuchni wpadł zapłakany Jędrek. Z telefonem w ręku.
– Ale małpy! W… ykh! wredne ykh! małpy! – ledwo wyksztusił z siebie i pokazał rodzicom zdjęcia na swoim telefonie.
Na klasowym forum, założonym przez dzieci z jego klasy, trwał w najlepsze festiwal śmiechu. Karnawał, jak ze średniowiecznym błaznem. Zdjęcia Sandry, zrobione ukradkiem na szkolnym holu, były przerabiane na wszelki możliwy sposób, wykrzywiane, podmieniano jej tło, ciało, wstawiano w jej usta wulgarne słowa. Zosia wyszarpnęła telefon z ręki syna i wyłączyła ekran.
– No właśnie – westchnęła – jest afera. Jest problem. Szkoła już obmyśla plan dodatkowych zajęć dla uczniów, psycholog umawia się na rozmowy, próbują dojść, kto to wymyślił. Ale Jędrek, my musimy się ogarnąć i zastanowić, jak dziś, teraz, pomóc samej Sandrze. Jak się czujesz, mały? Brzuch…?
– Dobrze, mamo – Jędrek był już opanowany – mój brzuch jest nieważny. Możemy jechać do Sandry. I weźmiemy po drodze Wojtka, dobrze?
– Dobrze – zgodziła się Zosia. Serce jej rosło z dumy, że jej syn potrafi tak się opanować, dla kogoś, w imię przyjaźni. Chociaż ten twardy błysk w jego oczach był czymś nowym. Już nie dziecięcym. Jej syn stawał się mężczyzną, choć początek tej drogi był bolesny.