Ptaki rozświergotały się zupełnie, w pełni wiosennie. Śpiewały o czwartej nad ranem, a w kamieniczce przy rynku w Miłczycach, młoda nauczycielka Paulinka głaskała swoją malutką, budzącą się córeczkę, delikatnie po główce. Chciała jeszcze chwilę snu ukraść, zanim będzie pora wstawać do pracy. Śpiewały ptaki zawzięcie na spokojnym i pustym o tej porze miłczyckim rynku, grały koncert ku czci słońca wschodzącego nad fontanną i całym miasteczkiem. Ćwierkały w okna szkoły, gdzie senny stróż ułożył głowę na gazecie, tak tylko na na ociupinkę, na kawalątek chwili. Wiele głośnego świergotliwego rejwachu narobiły na polnej drodze, prowadzącej od miasteczka w stronę starego gospodarstwa, położonego tuż pod lasem. Obsiadły piętrowy dom, co to wyraźnie domagał się remontu, ale też jednocześnie budził… zaufanie. Budził skojarzenia ze starym, dobrym przyjacielem, któremu może nie powidło się w życiu, jeżeli chodzi o bogactwo, ale potrafił wciąż się śmiać i cieszyć. Dom otaczały nieskoszone trawy, stare drzewa, i aura, która przyciągała jak magnes. Może przez śpiew zadowolonych ptaków wokół? Może było to lśnienie mokrych od rosy traw, przywodzące na myśl rozrzucone niedbale diamentowe skarby? Może też był to widok śpiącego na schodkach Benka, słusznej wielkości kocura, który zaraz zerwie się, by poćwiczyć jeszcze stare mięśnie w pogoni za ptaszyskami? Ptaszki i ptaszyska jednak nic sobie nie robiły z benkowego gonienia. Grały swój poranny koncert, jakby jutra miało nie być, jakby żadnych sił nie potrzebowały zachować na przyszłość, bo to co najważniejsze, dzieje się przecież tu i teraz, o czwartej nad ranem przy starym domu, do którego drzwi pomalowano na zielono.
Dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale, jeśli wierzyć wróblom i ich licznym krewniakom.
Inne zdanie miała na ten temat Hania Halska. Hania też nie spała, przekręcała się jeszcze w swoim łóżku z boku na bok, zamykała na siłę oczy, ale zasnąć już nie mogła. Jedyne, co widziała przez sen i na jawie, to matura we wszelkich jej odmianach. Matura w wersji ustnej – jak ona coś powie sensownego? To możliwe w takim stresie, żeby sensownie myśleć? Matura w wersji pisanej – co, jeśli źle coś zinterpretuje? Albo pytanie, zadany temat, będą podchwytliwe, a ona tego nie uchwyci? Nie zrozumie? Jeśli nie wystarczy jej czasu? Nie miała szans na wydłużenie czasu, nie dysponowała ani dysleksją, ani dysortografią, czego w tej chwili bardzo żałowała. Ale tylko dopóty, dopóki nie przypomniała sobie nieszczęśliwej miny swojej dobrej koleżanki z ławki, Ani. Ania długo nie była pewna, czy dostanie przysługujące jej dostosowania i była naprawdę w rozsypce przez tę niepewność.
“A czy ktoś z nas, maturzystów, jest w tym roku w maju szczęśliwy? – myślała ponuro Hanka. – Lektur tyle, że nic nie przeczytałam porządnie, problemów milion, można źle coś zrozumieć i koniec, matura nie zaliczona… I co potem? A jeszcze matma! Nie! Ja chcę spać i obudzić się w czerwcu! Albo i jeszcze później, jak już będę zupełnie dorosła i będę wiedziała, jak ma wyglądać moje życie! Bo jak… jak ono właściwie ma wyglądać… ja wciąż nie wiem.”
Hani zbierało się na łzy. Nienawidziła szkoły z całego serca, i myśl o tym, że niedługo ostatni raz przekroczy jej próg, była jej jedynym pocieszeniem. Żałowała prawie każdej chwili spędzonej w tym ponurym przybytku wiedzy, żałowała swojej naiwności – taka była pewna, że znajdzie tu zrozumienie świata! Że znajdzie pasję, że będzie pracować nad własnym rozwojem, nad swoimi horyzontami! Miała głód wiedzy, ogromny, ale idący swoim indywidualnym torem i szkolne koleiny do apetytu Hani kompletnie nie pasowały. Przekonywała się o tym boleśnie wiele razy.
Gdyby nie zawiązane przyjaźnie, uciekłaby z Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie już dawno. Ale poznała ich i wiedziała, że nie zostawiłaby Ani, Maksa i Liwii.
Hania sięgnęła po telefon i zaczęła pisać. Może ktoś z nich też już nie śpi. Swoją drogą, kto mógłby spać, kiedy te ptaszyska tak wariują za oknami!
“U mnie ptaki tak drą ryje, że już nie śpię. A wy?” – napisała na ich wspólnej grupie, noszącej nazwę Degeneraci Bez Przyszłości.
Rzeczywiście, zaraz odpisała Ania.
“Kto słyszy ptaki, ten słyszy ptaki. Szczęściara. U mnie już pełen ruch przy ulicy, gdzie ci ludzie o tej porze jeżdżą? Siedliby na dupie i się cieszyli, że są już po maturze!”
“Matura to bzdura, pamiętaj!” – Hania dodała kilka wykrzywionych buziek i poczuła się trochę lepiej. Poprawiła poduszkę, oparła się wygodniej i pisała dalej.
***
Tymczasem przebudziła się w swoim gabinecie Zosia. Uniosła potarganą głowę niespokojnie, jakby nasłuchując, jakby starała się wyczuć matczynym nosem, które to jej dziecko jest nieszczęśliwe, ale po chwili wrażenie, że jest potrzebna, minęło, jakby tylko było jednak częścią złego snu. Mimo to Zosia nie zamknęła już oczu, tylko usiadła, przesunęła się trochę z kołdrą zarzuconą na plecy, oparła wygodnie o parapet i odsunęła zasłonki. Zdążyła na ostatni fragment swojego ulubionego porannego widowiska i chciała z niego zaczerpnąć nieco sił na nowy dzień. Jak zwykle o poranku obiecywała sobie, że ten dzień będzie lepszy, mniej nerwowy, że znajdzie chwilę na oddechy. Na uśmiechy. Przez okno widziała, jak Benek czai się na wróbelka szukającego w trawie tłustych dżdżownic, ogon kocura miarowo poruszał się w prawo i w lewo, w prawo i w lewo, szczęka drgała mu bezwiednie, w głowie pewnie obliczał konieczną długość skoku, przygotował łapki, pokręcił jeszcze dla dodania prędkości ogonem i… I w tym samym momencie, kiedy po tak ciężkiej pracy sprężył się w końcu do skoku, bezczelny wróbelek ćwierkając poderwał się i spokojnie przeleciał na drugą stronę podwórka.
Zosia w duchu pogratulowała wróbelkowi lekkości. Benek zaś postanowił udawać, że nic takiego nie zaszło, usiadł na swoim kocim zadku i zaczął wylizywać sobie futerko.
“Tak, tak – uśmiechała się Zosia do siebie. – Znamy te numery, Benek. Też tak umiemy udawać, że niby nam nie zależy. A zależy jak cholera. Która to godzina? Wpół do piątej? Dobra, idę już po kawę, nie ma co na chwilę zasypiać.” Odrzuciła kołdrę na rozkładany fotel i podreptała do kuchni.
O wpół do piątej rano na drugi bok przewrócił się w sypialni domu Robert, zachrapał, bezwiednie położył rękę na poduszce obok. Pustej poduszce. Na krótką chwilę pomiędzy jawą a snem zasmuciło go, że nie może przytulić Zosi, zasnąć jeszcze na chwilę z nosem wtulonym w jej potargane czarne włosy. “Pewnie znów siedziała do nocy przed komputerem – pomyślał. – Skąd ona ma brać siły? Ludzie… przecież… Aaa” – ziewnął i nie dokończył myśli, co “ludzie przecież” i jeszcze na chwilę zasnął.
Spali też w swoich pokojach Jędrek, Julka i Sławcio, każdy z nich śniący jeszcze czarodziejskie dziecięce sny. Ich ręce przytrzymywały policzek, włosy opadały na czoło i oczy, kołdry porozrzucane przykrywały wszystko wokół, tylko nie ich skulone nogi. Za chwilę będą mierzyć się z prozą codziennego życia, ale na razie nabierali sił w krainie marzeń. Zbyt szybko przyjdzie im z niej wyrosnąć… Dorosłość zawsze przychodzi zbyt szybko.
Zawsze nie w porę.
“Dorosłość zawsze przychodzi nie w porę. Nigdy nie jest się na nią gotowym” – myślała tego dnia babcia Asia, ustawiając kwiaty na grobach swojej mamy i przyszywanej ciotki Róży. “Na mnie też przyszła niespodziewanie – westchnęła – chociaż miałam już dziecko i męża… Ale dopóki miałam ciebie, mamo – Asia pochyliła się nad grobem i zgarnęła parę liści i gałązek – dopóki miałam ciebie, byłam wciąż dzieckiem. I wciąż za tobą tęsknię… No, nic tu już po mnie, czasu mi już mało zostało na świecie, wy tam dla mnie miejsce szykujcie obok siebie, na tych niebieskich polanach, a ja jeszcze do Bezika lecę. Drożdżówki mi dziś trzeba! No, mama, Róża, do zobaczenia!”.
Asia przeżegnała się jeszcze, nie potrafiła inaczej odejść od grobów i powoli ruszyła w stronę wyjścia z cmentarza. Do zobaczenia… Tak, chciała wrócić do czasów, kiedy mama żyła. Gdyby mogła cofnąć czas, nie puściłaby jej wtedy z domu…
***
– Mamo? Mamo! – Asia w kuchni usłyszała, jak z pokoju na górze woła ją córka, Zosieńka. Był majowy poranek, zapowiadał się piękny dzień, otwarte okno wpuszczało rześkie powietrze, przepełnione zapachem łąk i kwitnących traw.
– Mamoooo!
Asia Szreder zacisnęła dłonie na blacie stołu. Bała się tej chwili. Będzie musiała pójść i wytłumaczyć córeczce, że… Że nie ma już jej ukochanej Babci ani Cioci Róży. Ona pewnie będzie pytać, kiedy wrócą, przecież jeszcze parę dni temu się z nimi żegnały…
Asia jak we śnie podniosła się z krzesła, jej ciało działało niezależnie od uczuć, bo gdyby miała się im poddać, rozdarłaby siebie na części.
– Mamo?! Mamusiu? Jesteś? – Zosia zdążyła już wyjść z łóżeczka i stała w koszulce na szczycie schodów. – Chodź do mnie, dobzie?
– Dobrze. Już. Idę.
Mama Zosi poczuła, że wyczerpała limit słów na dzisiaj. Jej głos trzeszczał i skrzypiał, jakby za chwilę miała w nim pęknąć jakaś struna. Nie mogła przekazać wiadomości o wypadku. Jeszcze nie. Zrobi to jutro. Niech się dziecko nacieszy pięknym dniem.
Jak one mogły tak po prostu zginąć w majowy dzień?! Jak?!! Tak się nie robi!
Tak się nie robi… Asia jak robot podeszła do córki, chwyciła ja za rączkę.
Tak się nie robi… Mamo, jak ja bez ciebie sobie poradzę… Też chcę, żebyś mnie wzięła za rączkę! Mamo!!! Nie jestem jeszcze gotowa, żeby żyć bez ciebie… Różyczko, mamo… Dlaczego??!!
Nie, nie będzie teraz o tym myśleć. Posłucha, jak budzi się dzień, posłucha, co śniło się Zosieńce, uczesze jej niesforne czarne włosy, zrobi kanapki, wydoi krowę, rzuci ziarna kurom, nakarmi psa. Umyje zęby. Pójdzie do pracy. Tylko nie może o TYM myśleć. Nie może oddychać za mocno, nie może mrugać za często. Może jak dzień się skończy, pójdzie spać, to jutro okaże się, że to był tylko sen? Niech ten dzień się skończy!
***
Poranek…
Ta część doby, która nie należy już do nocy, ale nie jest też jeszcze w pełni dniem. Zawieszony pomiędzy ciemnością a blaskiem, pomiędzy strachami i lękami a nadzieją. Czy jest już gdzieś zapisane, jak dzień ma się dalej potoczyć? Czy wszystkie kule, ruchy skrzydeł motyla, drobne kamyki są już ustawione na tarczy nadchodzącego dnia? Wszystkie pionki rozstawione na szachownicy? Czy jednak dopiero nasze decyzje sprawiają, że dzień się toczy tak a nie inaczej? Lawiny decyzji. I lawiny ich konsekwencji. Może o poranku bogowie przyglądają się jeszcze ludziom i dają wszystkim szanse na nowy początek? A co my z tą szansą zrobimy… Tego o poranku nie wie jeszcze nikt.
Olu moja kochana to co napisałaś jest cudowne wciągjące, wzruszające, czuję się tak jakbym znała tą rodzine (bo troche znam prawda?). trzymam kciuki za wszystkich maturzystów to będzie finisz ale jakże stresujący. można sobie pomyśleć *ale przecież tyle młodych ludzi co roku to przeżywa i dają rade więc czemu nie ja *tak ja sobie myślałam jak pierwszy raz rodziłam ciebie Olu *tyle kobiet rodzi dzieci i dają rade ja też sobie poradze* może to nie trafny przykład, ale pokłady wiary w to że się uda są w człowieku ogromne. a nawet jak coś nie wyjdzie to nie koniec świata – tak chiałabym dodać wiary we własne siły wszystkim maturzystom. Olu w moich oczach pojawiły się łzy jak czytałam o tęsknocie Asi za swoją Mamą jak ja to dobrze znam. Oleńko kocham twoją twórczość jesteś THE BEST
Odpowiedz
Te opowieści takie właśnie mają być – o zwykłych sprawach, znanych nam, o naszych uczuciach. O tym, czego się boimy, za czym tęsknimy, albo o tym, co nas bawi i śmieszy. Ot, życie 🙂 Dzięki, Hanuś 🙂