– Mamo, zobacz! On sobie nakłada za dużo dżemu!
– Bo lubię. Dzem jest pycha.
– Ale zabraknie dla innych! Nie wolno tak!
– Jestem sybki jak błyskawica. Musis tez być sybka.
– Maaamoooo! – Julka zacisnęła pięści i gotowa była walczyć o dżemową sprawiedliwość. Ten wiśniowy był najlepszy, błyszczący i słodziutki, a Sławek zdaje się miał o nim takie samo zdanie. Wprost go wyjadał z miseczki łyżką, z pominięciem tak istotnego elementu jak chlebek do smaku i sytości.
– Sławek, Jula ma rację. Nie wyjadaj wszystkiego. Zostaw dla innych! A jak nie będziesz jadł z chlebem, to będziesz zaraz znowu głodny.
– Ja jestem jesce bardzo głodny. Ale tylko na dzem. Jędrek, mogę twój dzemik?
Przy stole zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na Jędrka. To, że Jędrek miał swój kawałek stołu było wciąż nowością, z którą rodzina powoli dopiero się oswajała. Nie zawsze jeszcze wiedzieli, jak reagować na rozmaite codzienne jedzeniowe zagwozdki, które pojawiały się znienacka przez nową chorobę, celiakię.
– Sławek – zaczęła ostrożnie Zosia – zostaw Jędrka. Niech zje w spokoju, to jego dżem. Nie możesz go zakruszyć swoim chlebem.
Jędrek się zaczerwienił. Nie było mu przyjemnie, że rozmowa znów toczy się wokół jego jedzenia. Najchętniej odsunąłby talerz i odszedł od stołu, ale nie mógł się ruszyć, jakby przyrósł do krzesła.
Sławek za to dokładnie wiedział, czego chce.
– Mamo, ja nic nie pokrusę, naprawdę!
– Powiedziałam: nie. Tłumaczyłam wam, że Jędrek ma mieć swoje dżemy, bo nawet na łyżce czy nożu są okruszki od waszego jedzenia z glutenem. A to szkodzi Jędrkowi. Koniec dyskusji!
– A ja chcę! Ja chcę!!! – rozkrzyczał się niespodziewanie Sławek. – A wy mi nic nie chcecie dać! Nie lubię was! Nie cierpię!!!
Oniemiała Zosia patrzała, jak jej najmłodszy syn poderwał się ze swojego miejsca i z płaczem pobiegł do salonu, rzucił się tam na sofę. Wciąż słychać było, jak wykrzykuje, że nikogo nie lubi, a mamy najbardziej.
– No pięknie – westchnęła Zosia. – Ale ty się, Jędrek nie przejmuj, mały ma po prostu humory. Myśli, że wymusi coś tym płaczem. Jak się uspokoi, to z nim pogadam. Jedz spokojnie.
– Ja… ja już też nie chcę jeść. Idę do pokoju, dobrze? – wymamrotał Jędrek i nie podnosząc głowy wstał od stołu i szybko wyszedł. Za chwilę usłyszeli tylko jego głośne tupanie i trzask drzwi od jędrkowego pokoju.
– O mój ty Boże… – Zosia spojrzała na Roberta.
– Zośka, to tylko dzieci. Daj im jeszcze czas.
– No właśnie, mamo – wtrąciła się Hania. – I mogłaś nie mówić tego “koniec dyskusji”. To zawsze wkurza, jak tak mówisz. A teraz, zanim się na mnie zezłościsz, to ja też już zjadłam, dziękuję, i też idę.
Po twarzy Zosi przewinęły się wszystkie możliwe odczucia: i wkurzenie, i wyrzuty sumienia, ale ostatecznie nic nie powiedziała. Oczy jej się zwęziły w dwie niebezpieczne szparki.
– Ja już nie chcę tego dżemu – pisnęła cicho Julka. – Dziękuję, było pyszne. Idę też. Porysuję sobie. Czy coś.
Wkrótce w kuchni oświetlonej zachodzącym słońcem pozostali tylko Zosia i Robert, siedzący przy stole, jakby zastygli w chwili zwątpienia we własne umiejętności wychowawcze.
“To wszystko jest trudniejsze niż myślałam – mówiły ręce Zosi, wczepione we włosy i tarmoszące je w porywie rozpaczy – o wiele trudniejsze! Kurrr…dzibąk!”.
“Dajmy im jeszcze czas, będzie dobrze – mówiły zaś wyciągnięte przez stół ręce Roberta – wszystkiego się nauczymy. Powoli. Nie od razu Rzym zbudowano”.
Myśl o Rzymie coś mu przypomniała. Robert wstał i zaczął sprzątać ze stołu, pamiętając, by chleb i masło Jędrka odłożyć do jego wyznaczonej szafki, a nieszczęsny dżem osobno do lodówki, do podpisanej szuflady. Naczynia włożył do zmywarki, a kiedy się obrócił, Zosia już przecierała stół z okruszków i zamiatała podłogę. Wyglądała już trochę lepiej. Sławka już nie było słychać, leżał na sofie i oglądał bajki.
– Eee, Zośka, coś ci muszę powiedzieć. Prawie zapomniałem, bo tyle się dzieje… – zaczął z lekką obawą, co zrobi jego żona, kiedy zaraz się o czymś dowie.
– Dawaj, mów. Nic mnie już nie zdziwi. Mógłbyś nawet oświadczyć, że przyjeżdza jutro sam papież. Albo, cha, cha, twoja mama.
– A to zabawne, że o tym wspominasz…
– O papieżu?
– No, prawie. Mama dzwoniła, wiesz, wrócili już z tatą z pielgrzymki, tej z Rzymu i Włoch. I bardzo im się podobało. Chcą nam o wszystkim opowiedzieć. I mają prezenty dla dzieciaków!
– Jeej, hura. Już skaczę z radości. Jak te prezenty to słodycze, o które będzie kłótnia, albo Jędrek nie będzie mógł ich jeść, to nie ręczę za siebie! Kiedy?
– Kiedy, pytasz…
– No, kiedy?! Mów, nie denerwuj mnie! – Zosia zbyt mocno wymachiwała miotłą, by uniknąć odpowiedzi i się wycofać. Najwyraźniej groziło to rzuceniem uroku przez rozczochraną czarownicę, która wciąż nie zdążyła zrealizować punktu planu odbudowy pt. “NOWA FRYZURA – NOWA JA”. Stare, wkurzone zosine “ja” było dziś w pełni sił.
– No, wiesz, dzwonili, tak jakby, no, tydzień temu i… I wtedy mówili, że… No, że za tydzień… Dziś już późno, więc pewnie…
– Jutro. No to ładnie. Mogę też się rzucić na kanapę w salonie? Albo trzasnąć drzwiami?
– Wiesz, to tylko moi rodzice. Nie będzie tak źle…
– Wiem. Znam gorszych teściów. Tylko przy takich popisach naszych dzieci, to nie wiem, co oni pomyślą o nas! Idę porozmawiać ze Sławciem. Ty idź do Jędrka, dobra? Gasimy jeden pożar na raz. O twoich rodziców będę się martwić jutro!
***
Zanim zapadła noc, w domu za zielonymi drzwiami zapanowało trochę względnej harmonii. Hania siedzała na tarasie z komórką w rękach, zaciekle atakując ekran uderzeniami palców i prychnięciami. Jędrek dał się udobruchać czytaniem swojego ulubionego ostatnio „Hobbita”, ucieczka w świat książek była dla niego ratunkiem przed nowym życiem z dziwną chorobą zwaną celiakią. Robert poszedł jeszcze do warsztatu.
Tylko pokój najmłodszych dzieci wypełniały jeszcze żale, protesty, bunty i chwilami nawet krzyki. Zosia układała na łóżkach dzieci kołderki, wyciągała piżamki i próbowała zagonić Julkę i Sławcia do porządków wieczornych – oni jednak mieli swoje plany.
– Mamo – mówił stanowczo Sławek – jak ty mi nie pozwalasz normalnie jeść…
– Dziecko, nie mów tak! Czemu nie możesz po prostu zrozumieć, że to nie jest moja fanaberia! – Zosia była zniecierpliwiona i rozdrażniona.
– Mamo! Nie przerywaj mi! Ty mi ciągle pserywas!
– Przerywasz, nie pserywas. Umiesz już mówić sz.
– Mamo!!! Jesteś najgorsza na świecie! Ja z tego domu ucieknę, zobaczys! Zo-ba-czysz!
– Sławek… – Zosi wyrwało się głębokie westchnienie, przestała się krzątać, usiadła na podłodze i w końcu popatrzyła uważnie na swoje najmłodsze dziecko. – Sławciu, ja… ja bym nie chciała, żebyś uciekał. Tęskniłabym. Jaki masz pomysł, żebyśmy się pogodzili?
– Zaden. To znacy, żżżaden… Nie będę z taką mamą rozmawiać. Już nigdy.
Rzeczywiście, na chwilę zapadło ponure milczenie. Julka tylko patrzała, to na mamę, to na brata. Trochę chciała się śmiać z tego, jaki jej brat jest jeszcze dziecinny, ona już dawno wyrosła z takich tekstów (w końcu zeszłe lato było już naprawdę BARDZO dawno temu), a trochę była przestraszona: co jeśli mama się zdenerwuje? I to wszystko przez ten dżem! Ona już chyba nigdy nie tknie żadnego dżemu, nawet najbardziej błyszczącego i słodziutkiego!
Zosia znów westchnęła. I przypomniała sobie w przebłysku macierzyńskiego geniuszu jedną ze swoich ulubionych opowiastek z książek. Obróciła się w stronę Julki i pozornie beztroskim i lekkim tonem zaczęła:
– Julka, a wiesz, jaką ja fajną historyjkę ostatnio przeczytałam? Opowiem ci. To jest historyjka o pewnym gościu, co umarł.
– Przez dżem? – zapytała nieco niepewnie Julka.
– A przestań, jaki dżem! Po prostu umarł. I mógł zobaczyć, jak wygląda niebo i piekło. Święty Piotr wziął gościa pod rękę i zaczęli iść. Wkrótce przed nimi pojawiły się drzwi, otworzyły się i zajrzeli do środka. A tam na środku wielkiej komnaty stał kocioł z czymś przepysznie pachnącym. Tak, może tam był nawet pyszny dżem. A mimo to ludzie wokół byli nieszczęśliwi. Mieli tak długie łyżki, że sięgały one do dna kotła, ale nie było jak ich sobie przybliżyć do ust. Ludzie wokół byli głodni, wściekli i ponurzy. Kłócili się strasznie.
Potem nasz bohater został poprowadzony do drugiej komnaty. Na początku wszystko wyglądało tak samo.
– Też był kocioł z dżemikiem? – dał się wciągnąć Sławek.
– Tak – uśmiechnęła się Zosia delikatnie. – Też był kocioł i długie łyżki. Ale ludzie wokół byli szczęśliwi, najedzeni. Uśmiechnięci. Wiecie czemu? Mieli te same strasznie długie łyżki, ale wpadli na pewien pomysł. Otóż, kochani moi, oni tymi łyżkami karmili siebie nawzajem. I to było niebo.
W pokoiku przez chwilę panowała cisza. Przez uchylone okno słuchać było świerszcze. Ta cisza był już inna, mniej napięta.
– Ale w tym niebie to chyba nikt nie miał takiej choroby jak Jędrek, wiesz, mamo? I wtedy nikt się nie denerwował na okruski. Głupie te okruszki. Głupi chleb.
– Sławciu, chleb nie może być mądry ani głupi. To po prostu chleb. Ale na dziś koniec opowieści. Nie chcesz już nigdzie uciekać, mój dżemikowy synku? To do łóżka. I spać. Dobranoc. Niech wam się dżemy przyśnią na noc.
***
Słońce przeświecało przez kolorowe szklanki i rozpuszczało kostki lodu pływające leniwie pośród poszarpanych cząstek cytryny. Po szklaneczki sięgały na przemian Zosia, Hania i babcia Halska. Siedziały na ławeczce w cieniu starej śliwy, przy piaskownicy i na przemian popijały lemoniadę, obserwowały pluskające się w baseniku dzieci i próbowały prowadzić kulturalne rozmowy. Nie było to łatwe, kiedy co jakiś czas musiały przerywać sobie okrzykami: „Sławek, nie biegaj bez kąpielówek!”, lub: „Julka, nie lej wody bratu na głowę! On będzie płakał!”.
Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że okrzyki wydawała głównie Zosia, a Hania i babcia pogrążone były w rozmowie na temat kryzysu współczesnej kinematografii. Babcia Anna Halska forsowała swój punkt widzenia – kiedyś to były ambitne filmy, rozwijające, ze wspaniałą muzyką, niezrównaną grą aktorską, Hania zaś z młodzieńczym zacięciem obalała poszczególne twierdzenia, podając przykłady doskonałych filmów współczesnych.
Zosia próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była w kinie – i nie mogła. Na pewno przed pandemią. Potem świat zwariował i kpił ze wszystkich prób powrotu do równowagi. Dzieci za to w kinie jeszcze w ogóle nie były! Niech no babcia Anna się o tym dowie! Dobrze, że chociaż do szkoły przyjeżdżały czasem teatrzyki, chociaż tyle kultury… Mama Roberta nie darowałaby takiego rodzicielskiego zaniedbania. Dystyngowana, spokojna Anna Halska nie wyglądała na rodzinnego tyrana, a mimo to Zosia zawsze się jej trochę bała. Przy teściowej widziała wszystkie niedoskonałości: domu, ogrodu, dzieci i swoje, choć nigdy złego słowa nie usłyszała. Anna była zbyt dobra, by palcem wytykać nieprzystrzyżone włosy, stare dżinsy, niestarte kurze, nieprzycięte trawniki czy sierść kota Benka na każdej możliwej powierzchni.
Popijając coraz cieplejszą lemoniadę Zosia powoli osuwała się w znane sobie czarne myśli o tym, że tak naprawdę do niczego się nie nadaje. Nie umie. Nie da rady. Inni umieją, ona nie. Nigdy nie była dosyć dobrą matką, nigdy już nie będzie… A co jeśli toczy ją jakaś nieznana jeszcze nauce choroba i tak naprawdę zostało jej parę miesięcy życia?! Kto przyjdzie na jej pogrzeb? Może Benek machnie łapką po piasku nad grobem… Boże, jakie to wszystko smutne jest…
Zanim biedna Zosia zdążyła się rozpłakać, jej zawsze czuwająca trzeźwo część osobowości krzyknęła w środku tych łzawych myśli: „Hej! Ty ramolu jeden! Może lepiej zastanów się, czy ty masz dobrze w głowie! Kurdzibąk, co za wstyd! To nie w twoim stylu tak się rozklejać!”. „A właśnie, że w moim stylu – zaczęły dyskusję mroczne myśli – jestem zmęczona i nic mi nie wychodzi. Powinnam teraz robić tysiąc innych rzeczy zamiast siedzieć na ławeczce. Nawet nie umiem się do dyskusji przyłączyć. Jestem stara i głupia”.
„Cha, cha, głupia na pewno! – wyszczerzyły się drugie myśli, te trzeźwo patrzące na świat – i lat ci nie ubywa, to fakt. I chcesz tak ubolewać nad sobą?”. „Nie chcę! Nie lubię”. „Na pewno?…”
Na pewno? – utkwiło w myślach Zosi. Może jednak jest jej wygodnie pogrążać się w rozczarowaniu zamiast szukać rozwiązań?
Zanim zdążyła znaleźć rozwiązania na wszystkie bolączki duszy i ciała, ze strony basenu rozległ się długi i głośny pisk.
Julia jednak wylała Sławkowi na głowę całe wiaderko wody.
– Hania, weź babcię zaprowadź do domu! Ja ich tu uspokoję, a babcię jeszcze głowa rozboli! – poprosiła jeszcze Zosia najstarszą córkę, bojąc się nawet spojrzeć na swoją teściową. Pewnie w duszy naśmiewa się z nieporadnej matki czworga niewychowanych dzieciaków…
***
– Babciu, ty na pewno u nas odpoczywasz? – pytała wieczorem Hania. – Maluchy potrafią doprowadzić do szału.
– Haniu, no co ty! – roześmiała się babcia. – Jest mi naprawdę dobrze. W końcu przyjeżdżam co roku, z własnej woli. Wierz mi, nikt mnie nie zmusza. Dziadek musiał zostać, bo ma problemy w pracy, a tak też chętnie by wpadł na wakacje. Dobrze, że odpoczęliśmy na pielgrzymce. Haniu, jak tam było pięknie! Włochy to cudowny kraj.
– Pojedziemy kiedyś razem. Też mi się marzą Włochy. Toskania, koniecznie! – westchnęła rozmarzona Hania.
– I rzymskie muzea, prawda?
– Nawet mi nie mów… Muszę tam kiedyś trafić. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę. Babciu, mogę ci coś zdradzić? – Hania poczuła, jak jeszcze nigdy, że babcia Anna naprawdę ją rozumie. – Co byś wybrała na moim miejscu? Zacząć od razu studia czy pojechać na rok do pracy, za granicę, na przykład do…
– Do Włoch? Haniu, to brzmi wspaniale. Ale studia też są ci potrzebne.
– O czym sobie rozmawiacie? – na tarasowe schodki, gdzie siedziały w wieczornym zapadającym zmroku, doszedł Robert, rozsiewając wokół siebie zapach rozpuszczalnika, którym czyścił meble w warsztacie. Wyłożył się prosto na trawie wyciągając przed siebie nogi i ugniatał sobie plecy, bolące po dniu schylania się i przenoszenia ciężkich rzeczy.
– A nic, nic takiego – zapewniła z pośpiechem Hania. – Bałam się, że babcia ma dosyć bachorków.
Anna roześmiała się.
– Małe dzieci, mały kłopot. Twój tata też był rozrabiaką. A dziś człowiek tęskni za tamtymi czasami… Pamiętasz, Robercik, jak szukała cię cała ulica? Wiesz Haniu, twój tata postanowił raz, że odwiedzi swojego kolegę z przedszkola i sam poszedł, nic nikomu nie powiedział. Na szczęście zauważyłam go przez okno naszego bloku.
– Pamiętam, bo dostałem wtedy w dupsko. Chyba jedyny raz, co? – mruknął Robert, miętoląc w zębach dłuższy kawałek jakiegoś zielska.
– Tak, jedyny raz tak się zdenerwowałam. Chociaż wtedy, jak wróciłeś zimą w mokrych spodniach, to też byłam bliska wybuchu! Haniu, on wtedy postanowił, że będzie dobrym kolegą i wszedł do rzeki, zimą! Miał wyłowić jakiś plecak, czy coś.
– Woreczek z kapciami. Kiedyś się takie nosiło. Mojemu koledze wpadł przez most do rzeki. On się rozbeczał, a ja pognałem po ten worek. Tak mnie wychowałaś, mamo!
– No patrz, teraz wszystko moja wina – żartowała sobie babcia. – Ale w dupsko, jak to powiedziałeś, już nie dostałeś. Cieszę się, że te czasy, kiedy powszechnie karało się dzieci biciem, już minęły. Mam nadzieję, że ty, synu, nigdy… Bo Zosia na pewno nie uderzyła żadnego dziecka. Ręczyłabym za to własną głową.
– Co babcia robi z głową? Hania, co to znacy? Wytłumac mi – na tarasie pojawił się umorusany od sosu pomidorowego Sławek. Usiadł obok taty na trawie i też sięgnął po długą zieloną łodygę, by z poważną miną żuć ją między zębami.
– Babcia mówi, że mama nas nigdy nie uderzy w dupsko. Ach, Sławek, ty jesteś czasem jeszcze taki dziecinny! – zanim Hania zdążyła odpowiedzieć, na taras wbiegła swoim tanecznym krokiem Julka. Ona nie usiadła, tylko podskakiwała naokoło całego tarasowego zgromadzenia.
– Wcale nie jestem dziecinnowy! I ja mogę ci dać w to…, to… dupsko! Tata, powiedz jej coś! – Sławcio poderwał się z ziemi i zaczął skakać za Julką.
– Tata, powiedz jej coś, tata, powiedz jej coś! – przedrzeźniała go siostra. Po chwili zmieniła nastawienie, zatrzymała się, a kiedy brat wpadł na nią z całym impetem, powiedziała: – Dobra mały, spokój. Mam propozycję.
– Pokojową? – upewnił się mały.
– Tak, będziemy się bawić w „Tajemniczą piwnicę”. Jest wieczór, będzie super!
– Hurra! I wies? Już ci nie dam w to.. no wies. Brzydkie słowo.
Julka roześmiała się i pobiegli razem w głąb ogrodu, a na tarasie znów zapadła przyjemna cisza. Hania zaczęła zaciekawionej babci tłumaczyć, na czym polega wymyślona niedawno zabawa. Nawet nie zauważyły, kiedy obok przysiadła się też Zosia.
– Bo jak oni schodzą do tej piwnicy, bo mama ich wysłała po dżem, to okazuje się, że wchodzą nagle do tajemniczego, zaczarowanego świata. I tam się może wszystko zdarzyć, zależy od wyobraźni. Raz tam był świat rycerzy i księżniczek, raz gonili jakiegoś smoka, wiesz babciu, co im przyjdzie do głowy. I nie chodzi o prawdziwą piwnicę, tylko o ogród, żeby nie było.
– A Sławek się nie boi? On czasem taki delikatniejszy jest – zmartwiła się babcia.
– Na szczęście nie – wtrąciła się Zosia. – Julka jest niesamowita pod tym względem. Nie da mu się bać. A może macie jeszcze jakieś historyjki z dzieciństwa Roberta? Chętnie posłucham!
– Dobra, dobra. Już wystarczy! – Robert podniósł się z ziemi i otrzepał. – Ja tam idę zjeść kolację. Jak wy macie ochotę poplotkować, to proszę was bardzo. Beze mnie. Żegnam.
– A my chętnie zostaniemy – wesoło powiedziała jego dystyngowana mama. – Haniu, weź no jeszcze skocz do mojej walizki, schowałam tam wino, takie z Rzymu. Jest taki piękny wieczór, weźmiemy sobie po troszeczku, co wy na to, kobitki? Wszystkie jesteśmy dorosłe!
– Ho, ho! – dobiegło ich z niedaleka. – Ale trafiliśmy, Asieńko, słyszałaś? W sam raz żeśmy sobie ten spacer zrobili!
– No widzisz, musisz mnie częściej słuchać, Jasiu, częściej! Bo ja to zawsze mam dobre pomysły!
Okrążając dom, na taras zbliżali się goście. W rękach nieśli bukiet kwiatów uzbieranych po drodze, wystawały z niego chabry, maki, dziewanny, a nawet kwiaty koniczyny i kilka gałązek rdestu. Zosia przejęła wiecheć i upychając go w słoiku, poczuła jednocześnie radość z letniej pory, jak i nostalgię za ulotnością ciepłych wieczorów. Jeszcze się wszyscy wygodnie nie rozsiedli, a ona już przeczuwała, że niedługo będzie tęsknić. Westchnęła i ponownie tego dnia przywołała się do porządku w swojej własnej głowie.
„Ech, Zośka. Uśmiech, i do przodu. Być może wszystko będzie dobrze. Kto wie?…” – pomyślała.