U mnie okna niespodziewanie umyła córka. Mam czyste okna! Maja chyba zaczyna spłacać swój dług – za trudy wychowania!
Kurze może i pościerałam sama ale reszta domowego bałaganu ma się bardzo dobrze i nijak nie zanosi się na błyszczący świąteczny dom. Cóż, w końcu to nie muzeum, a swoje siły wolę wpakować w samo życie i przeżycie. Czytanie książek potrafi zająć tyle czasu, że jakoś na machanie szczotkami już go brakuje. Cóż, alleluja i do przodu, kochani!
Fakt, że te czyste okna to całkiem ładnie wyglądają i miło się przy nich siada z książką. A czytałam ostatnio parę nowości, może coś się wam spodoba, posłuchajcie.
Sama sobie przyznaję, że zdjęcie wyszło uroczo! Ale i książka „Mam nadzieję” pasuje do takiego właśnie uroczego klimatu. To trochę jakby poradnik, ale nie w stylu „ZRÓB JAK CI MÓWIĘ, BO JAK NIE TO BĘDZIESZ NIESZCZĘŚLIWY”, to raczej próba zastanowienia się, na co warto poświęcać swój czas i energię. Na co i dla kogo. Próba zastanowienia się, co sprawi, że będziesz W MIARĘ szczęśliwy. Jak lubisz czyste okna – to spoko, twoje życie, twój plan, twoje szczęście. Jak nie lubisz, to je zakryj roletami. I nie przejmuj się, co kto pomyśli. Boisz się wziąć skromny, cichy ślub tylko we dwoje, bo co rodzina powie? Zdecyduj, co jest dla ciebie ważniejsze, żeby nie mieć do nikogo pretensji. To twoje życie, masz prawo być w nim szczęśliwa/y. Po swojemu. Martwisz się całym światem? Pomyśl rzetelnie, opierając się na faktach, co możesz zrobić, gdzie i jak, żeby pomóc. Nie trać nadziei!
To książka idealna na prezent dla kogoś młodszego ode mnie, bo jednak w moim wieku takie rzeczy są już oczywiste. Mimo to chętnie przeczytałam, zgadzam się z każdym rozdziałem i lepiej bym całej tej nadziei nie ujęła! Kasia Czajka – Kominiarczuk ma przyjemny styl pisania, nie głosi kazań z wyżyn swojej wiedzy, nie poucza ale zwyczajnie rozmawia. Zastanawia się. Uśmiecha się do Ciebie z kart książki i jest to bardzo miły i mądry uśmiech! Jak plasterek.
„Do śmiechu, do łez, do odzyskania wiary w miłość” – piszą w podtytule „Snu o okapi” Mariany Leky. Czy po przeczytaniu książki odzyska się wiarę w miłość, to nie wiem, ale można odzyskać inną wiarę – w zwyczajność.
Przez karty powieści przewija się wiele postaci, jedne depresyjne, inne nieśmiałe, każdy tam jest „jakiś”, jak w szkolnym wypracowaniu, albo w dobrej bajce.
I jest Selma. Taka nie „jakaś” szczególna, ale zwyczajna. Kiedy inni szukają swojego miejsca w życiu, szczęścia, ona po prostu jest. Dba o porządek, kocha, opiekuje się. O nią można się oprzeć. Otrze łzy. Doda otuchy. Będzie czekać z kubkiem herbaty. Po prostu będzie. Ze swoim ciętym językiem, zrozumieniem, serialem, porządkiem. O wpół do siódmej pójdzie z tobą na spacer.
Taka zwyczajna właśnie.
Miłość jest w tej książce poplątana, skomplikowana – ale dzięki Selmie można odzyskać wiarę w zwyczajność.
Wiecie, jaką postać mi przypomina? Babcię Jedwabińską z Musierowicz, z Jeżycjady. Moja ulubiona! Zawsze chciałam mieć w sobie coś z takich babć, co wiedzą swoje i są oparciem. Cóż… babcią być może i zostanę ale czy taką mądrą jak bym chciała, to już nie wiem.
Inny klimat wprowadza „Gdzie śpiewają raki” Delii Owens. Wymień trzy słowa, jakie kojarzą ci się z książką „Gdzie śpiewają raki”? Proszę bardzo: samotność, strach, odrzucenie. To pierwsze słowa, jakie przychodzą na myśl po przeczytaniu powieści. I pewnie dla tych, co znają gorycz tych słów i towarzyszące im emocje, książka będzie ciekawa, wciągająca, wzruszająca. Pozostali się raczej z „Rakami” nie polubią i nie zgodzą.
To opowieść też o prawdziwej naturze. Ale takiej naprawdę prawdziwej. Nie, że śmieszne kotki, piękne motylki i puchate szczeniaczki ale zęby, kolce, krokodyle i inne modliszki. Piękno jest względne.
Książka przypominała mi „Smażone zielone pomidory” – przez wątek kryminalny, upał Alabamy, zapach chleba kukurydzianego, placków czy słodkiego groszku na obiad. I oczywiście przez problem segregacji rasowej – choć akcja „Raków” dzieje się nieco później niż „Pomidorów”. W powieści Fannie Flagg było też więcej miłości, szczęścia, nadziei… U Delii Owens wszystko jest trudniejsze. Ale język literacki – pierwsza klasa!
Zupełnie przypadkiem trafiłam też na DOBRĄ obyczajową powiastkę polską, co nie zawsze jest takie łatwe. Jak dokończę tę powiastkę, to opiszę i zdradzę, co to. Nie chciałabym czytać znów kiepskiej powieści reklamowanej jako „ciepłej, życiowej, dającej nadzieję” i takie ble ble ble – a tam nudna bohaterka, co tylko wzdycha, piękny nieznajomy, wielka miłość i na jej pytanie „Czy mógłbyś podać mi wodę?”, on „podaje jej szklankę tej przezroczystej cieczy”. Matko bosko… Ale specjalnie nie piszę, co to za książka ani kogo, bo może komuś się podoba i po co byłoby się denerwować. Książek tyle na tym świecie, że każdy coś dla siebie znajdzie i nasze gusta nie muszą być takie same. Ale! Jak coś mi się podoba, to nie waham się opisać i polecić. W sumie to zastanawiam się, jakim cudem ja jeszcze nie pracuję w księgarni… Albo w bibliotece… Za dobrze by było!
Jak tak sobie przy tych czystych mniej lub bardziej oknach siedzimy i czytamy, to powiem wam jeszcze, że wysłałam powiastkę dla dzieci na konkurs. 22 kwietnia ma przyjść mail, w którym napiszą mi, czy opowiadanko zakwalifikowało się do finału czy nie. I ja już teraz cała się denerwuję, że internetu nie będzie, że mail się zawieruszy i nawet w spamie go nie znajdę, że go sobie skasuję zanim przeczytam… albo gorzej. Że przyjdzie i przeczytam! Że opowiadanie złe i kobieto co ty sobie wyobrażasz, siadaj, pała. Albo najgorzej: opowiadanie całkiem fajne, proszę czekać dalej, bo teraz musimy wybrać to jedno jedyne naj najlepsze i znów trzy tygodnie nerwów. Można stawiać zakłady. Bożesz ty mój, po co mi to było…
A tak z innej paczki problemów – czy wy też nosicie w torebce czapkę wełnianą, rękawiczki i do tego jednocześnie okulary przeciwsłoneczne? Ten klimat nadmorski jest jak z innej parafii w porównaniu z resztą Polski. Cały instagram wrzuca zdjęcia rozkwitających drzewek, różowych kwiatków, delikatnych gałązek obsypanych już białym kwieciem wiśni… A u nas?! Magnolia sąsiada ładnie zaczyna kwitnąć, to fakt, ale chyba tylko dlatego, że jest osłonięta od tego piekielnego wiatru. Zazdro.
A na koniec jeszcze jedno. Jedno ważne coś.
Wiecie, co robiliście siedemnaście lat temu? Dokładnie w połowie kwietnia? Bo ja wiem! Jednego dnia grałam w Monopoly (oczywiście przegrałam) i wieczorem zasnęłam przy „Szeregowcu Ryanie” a drugiego dnia leżałam NA PORODÓWCE mając bezsensowną nadzieję w głowie, że zaraz wrócę do domu i jestem tam przez pomyłkę, bo tak naprawdę nic nie może tak bardzo boleć! Hello, reklamacja! Poproszę każde możliwe znieczulenie, czy w tabletkach, czy w kroplówce, czy może jakieś kombo??? Ale proszę pani – usłyszałam – poród się nawet jeszcze nie zaczął… Jak tak pani panikuje, to coś znajdziemy… Ale nic mi tam cholery jedne chyba nie dali, bo poród pod względem bólu nigdy przez nic nie został przebity. Zawsze na pierwszym miejscu. Ale też na zawsze na pierwszym miejscu zostało uczucie czułości do córki… A teraz ten mały pyrtek, co miał 2300 przy urodzeniu, jest wyższy ode mnie. I myje okna! Sto lat, kotku, i to niekoniecznie spędzonych na sprzątaniu!
A wam wszystkim, kochani, dziękuję że jesteście, że czytacie i z okazji Wielkanocy życzę wam wiele spokojnych chwil, spędzonych tak, jak lubicie. Życzę wam porządku na miarę możliwości, uśmiechu dla rodziny, miękkiej podusi pod plecami, kiedy czytacie, łapiąc kilka chwil wytchnienia, pyszności pod ręką, czy to sałatkowych czy to słodkościowych i alleluja, niech tak będzie!