Przed „Bezikiem” stała nieduża kolejka. Poranna, po bułki, chleb, drożdżówki. Pomimo sierpniowego słońca wiał zimny wiatr i Paulinka otuliła swoją córkę sweterkiem, nie chciała ryzykować przeziębienia w ostatnie dni wakacji. Sierpniowe poranki były już zapowiedzią jesiennych chłodów, pachniały wilgocią i mgłą.
– Magda, co kupimy, jak myślisz? Weźmiemy bułeczki na śniadanie? – pytała Paulinka swoją okrąglutką córeczkę siedzącą spokojnie w wózeczku. W robionym na drutach kolorowym sweterku malutka wyglądała jak z sielankowego obrazka. Na słowa mamy uśmiechnęła się, pokazując parę zębów i odpowiedziała, machając rączką w kierunku lady:
– Ećki, tak!
– Bułeczki? Dobrze. Weźmiemy dla nas, dla babci i dla taty dwie, dobrze?
– Bobzie – odpowiedziała malutka, po czym z charakterystycznym dla siebie spokojem rozglądała się dalej wokoło. Paulinka przyglądała się córeczce z rozmarzonym uśmiechem. Wciąż zdarzało się jej poczuć zdziwienie i niedowierzanie na myśl, że jest mamą, że to małe stworzonko trzyma jej serce w szachu, że gotowa byłaby zrobić dla niej wszystko!
Na moment pod powiekami Paulina zobaczyła zdjęcia z reportażu, który czytała poprzedniego wieczora. Krótki i rzeczowy wywiad spod polsko-białoruskiej granicy. Zdjęcia mówiły same za siebie. Słowa zmęczonego lekarza, który wspominał o kroplówkach, ciążach, o odwodnionych dzieciach, pijących wodę z leśnych bagien nie wymagały literackiej obudowy. Wobec występującej powszechnie narracji – iż tak właśnie powinno być i dzięki temu jesteśmy bezpieczni – czuła się zagubiona. Tak powinno być? Mam odwracać wzrok? – myślała. Mam traktować tych ludzi z lasu jak żołnierzy, co zgodzili się świadomie na udział w wojnie?
Nasuwało jej się nieprzyjemne porównanie do pewnej sytuacji wojennej, z czasów powstania warszawskiego. Czytała kiedyś, że niemieckie wojska przywiązywały dzieci do swoich czołgów, lub kazali owe czołgi otaczać ludnością cywilną, żeby powstańcy nie mogli i nie chcieli strzelać. Bestialstwo. Dziś widać też ludność cywilna wplątana jest w kryzysy, wojny i walki. Zaplątana w gordyjskie węzły współczesnej polityki. Przypominała też sobie mimowolnie sceny z czytanych przed maturą książek wojennych, gdzie sanitariuszki polskie nie raz obwiązywały bandażami wszystkich rannych, nie patrząc na narodowość. Czy tak właśnie nie należy robić? Czy to nie jest słuszne?
Paulinka nie była typem polityka, nie szukała górnolotnych słów, nie mówiła nic, kiedy nie była pewna swoich racji, kierowała się bardziej swoją intuicją i wrażliwością, i to co działo się ze światem, bardzo jej się nie podobało. W tej krótkiej chwili, kiedy wszystkie smutne myśli przemknęły jej przez głowę, czuła współczucie i tego chciała się trzymać. Nie musiała znać się na polityce, żeby wiedzieć, że ma prawo do zwykłego ludzkiego współczucia.
Miała też dość wyobraźni, by wiedzieć, że los bywa przewrotny. Kiedyś to ona z rodziną mogła znaleźć się w sytuacji bez wyjścia i czekać na czyjąś wyciągniętą do pomocy dłoń. Bez względu na swój kolor skóry i oczu.
Zamyśliła się widać trochę za mocno, bo bezikowy piekarz wyglądał na ciut zniecierpliwionego i pytał po raz kolejny:
– Co podać, halo? Halo?!
– Bu… bułki… poproszę – odpowiedziała spłoszona Paulinka.
– Bułki. Dwie? Trzy? Dziesięć?! – pan Romuald miał dzisiaj wyraźnie zły humor.
– Tak. Dziesięć… – szepnęła zaczerwieniona Paulina, z nerwów nie mogła trafić kartą w terminal, a po odebraniu siaty bułek wyszła ze sklepu najszybciej jak umiała. Chciała poczuć orzeźwiający wietrzyk i zapomnieć o swoim zamyśleniu. Przywróciła na twarz uśmiech i cicho powiedziała do córki:
– A to mama sobie znowu nagrabiła. Co my zrobimy z tyloma bułkami? No co?
– Niam, niam. Daj! – Magdusia nie miała wątpliwości, co się robi ze świeżutkimi wypiekami. Wgryzła się w podaną bułeczkę całą siłą swoich paru ząbków. Paulina jeszcze chwilę trwała w myślowym zawieszeniu pomiędzy światami, jeszcze chwilę czuła ukłucia w sercu na myśl, że nie każde dziecko ma prawo do wgryzania się w świeży chleb, kiedy zobaczyła coś, co zupełnie zmieniło tor jej myśli.
Podeszła bliżej drugiej strony ryneczku, tej przy głównej ulicy.
Osłoniła oczy przed słońcem i przyglądała się komuś.
Po drugiej stronie, idąc najwidoczniej z sieciowego sklepu za rondem, szedł jej mąż. Damian powinien być dziś do południa w pracy! Może wyszedł tylko po małe zakupy? Ale przecież zrobiła mu wczoraj kanapki, nawet sałatki dała do plastykowego pojemniczka!
Damian szedł jakoś dziwnie, szybko, z głową mocno pochyloną. Wyglądał, jakby się przemykał ulicą, a nie szedł ze zwykłym serem czy keczupem. Ubrany w bluzę z logo swojego budowlanego sklepu, jakby raczej po prostu wyskoczył po coś z pracy.
Paulinka z jakiegoś powodu nic nie krzyknęła. Nie zawołała męża, nie pomachała mu.
Coś w jego postawie mówiło, że nie byłby zadowolony.
Co się dzieje?
Powoli ruszyła z wózkiem w stronę domu. Po prostu czuła, że coś jest nie tak i miała nieodparte wrażenie, że mąż jej nic nie wyjaśni.
Ostatnio w ogóle mało rozmawiali, lato mijało Paulinie bardziej na zabawach z Magdą niż na wspólnym odpoczynku z Damianem. On był zmęczony po pracy, więc nie żądała od niego wiele…
Może spróbuje porozmawiać z Józefiną? Teściowa ostatnio zaskakiwała ją zmieniającym się podejściem do życia. Miały więcej wspólnych tematów do rozmowy niż jeszcze wiosną, kiedy to zwykle wszystko kręciło się wokół tego co na obiad i co robi Magdusia. Józefina kochała wnuczkę, oczywiście, ale nie zasypywała jej już różowymi falbankowymi sukieneczkami, za co Paula była niepomiernie wdzięczna. A sweterki robione na drutach to były istne arcydzieła! Wcześniej nawet nie wiedziała, że teściowa umie takie rzeczy!
Przeszła spokojnie w stronę swojej malutkiej niebieskiej kamieniczki, jednopiętrowej, w przeciwieństwie do wszystkich innych, wyższych, i otworzyła drewniane drzwi. Weszła w chłodną przestrzeń korytarza i zawołała optymistycznie:
– Mamo! Mamy zapas bułek! Możemy poszaleć z pomysłami na śniadanie, obiad i kolację!
Józefina, ubrana w roboczą, codzienną sukienkę i robioną na drutach kolorową kamizelkę, podeszła z uśmiechem do „swoich dziewczyn”, jak je nazywała, i wyplątała wnuczkę z szelek wózka.
– Zapas bułek? Dobrze, zrobimy grzanki! Takie upieczone na patelni, umaczane…
– W jajku i mleku? – wpadła jej w słowo Paulina a oczy jej zaświeciły. – Pamiętam takie z dzieciństwa. Jeszcze posypane…
– Cukrem i cynamonem. Dokładnie.
Obie weszły do rozświetlonej porannym słońcem kuchni. Promienie wesoło ślizgały się po przygotowanych talerzykach, odbijały od bursztynowej herbaty w przezroczystym dzbanku. W wakacje na nieśmiałą prośbę Paulinki Józefina zdjęła długie, sięgające ziemi firanki i zastąpiła je roletami. W ten sposób nieco staroświecka kuchnia nabrała przestrzeni, a na tle błyszczącego okna, na parapecie, dumnie pyszniły się kolorami fiołki i pelargonie.
– Mamo – zaczęła Paulina, upewniając się, że Magdusia raczkuje do swoich zabawek zgromadzonych w kąciku przy stole – myślisz, że Damian… że on…, no, że u niego wszystko w porządku? Bo ostatnio on prawie nie ma czasu z nami usiąść. Mam wrażenie…
– Oj tam, dziewczyno, nie przesadzaj. Do pracy chodzi, urlopu nie ma, potem na budowę tą waszą nieszczęsną. Zaharowuje się chłopak! Ja tam dalej nie wiem, po co wam ten dom. Ta budowa cała. Ale ty się nie przejmuj, rób jak uważacie – dodała Józefina polubownie.
– Ale na budowie nic się ostatnio nie ruszyło. Byłyśmy na spacerze z Magdą, to przecież piękna okolica na spacery, dalej już są tylko pola ciągnące się do domu pani Zosi i las, no i… chciałam jej pokazać nasz domek. A tam dalej tak samo, jak przed wakacjami.
– Ale jak to, to niemożliwe! Coś ci się przywidziało! Pewnie w środku się coś robi! – Józefina kręciła głową z niedowierzaniem.
– Tak, coś się robi. Się śpi. – Paulinka schyliła głowę, jakby się zawstydziła, zaczęła nerwowo pocierać dłonie. – Damian był w środku domu, spał na krześle.
– A widzisz! Mówiłam, że zmęczony! Daj mu tam spokój, Damianek solidny chłopak jest i zbuduje ten wasz dom. Zobaczysz.
Paulinka nie powiedziała już, że wokół Damianka leżały puszki po piwie.
W końcu nie było ich tak dużo. Zaledwie parę. Dla zmęczonego organizmu wystarczyło, by zasnąć pijackim snem.
Pewnie teściowa ma rację.
Pewnie nie trzeba się martwić, a ona zawsze sobie znajdzie powód do niepokoju. Dobrze, że nic nie powiedziała o tych puszkach piwa, to na pewno nic nie znaczy.
Józefina była spokojna. Damianek był solidny po swoim ojcu. Czuła zawsze dumę z męża, że chociaż nie było go dużo w domu, to nigdy nie pił. W przeciwieństwie do połowy mężów ze wsi. Jak ten Waldek od pani Asi. W życiu by nie pozwoliła, żeby jej syn pił!
***
Po przeciwnej stronie ulicy, w niedalekiej kamienicy, Asia z Jasiem też jedli śniadanie. Po bułki był dziś wysłany Jaś, Asia siedziała więc jeszcze w szlafroku, z rozczochranymi włosami i popijała kawę. Bułeczkami delektowała się przez samo patrzenie i przez zapach. Przypominały jej się dawne poranki, jeszcze w starym domu pod lasem, kiedy Zosia była malutka. Kupowała wtedy świeży chleb od sąsiadki, raz na tydzień. Pamięta, jak nawzajem odwracały wzrok od swoich siniaków. Tylko ona w końcu powiedziała dość, sąsiadka nigdy się na to nie zdobyła. Teraz często ściąga swojego chłopa do domu z przeróżnych rowów i taszczy do domu, zanim ktoś nie zawiadomi policji albo pogotowia. Asia zadrżała na samą myśl o takim życiu.
Po śmiertelnym wypadku mamy i Róży na głowie Asi został cały dom. Miała zarabiać, opiekować się córką, zajmować domem, ogrodem, kurami… i jeszcze pijanym Waldkiem. I poradzić sobie z własnym bólem. W pewnym momencie coś w niej po prostu pękło.
Tak nie dało się żyć. Córka i dom były priorytetem, reszta… Reszta sama się prosiła o wyrzucenie. Kury sprzedała. Ogród zostawiła odłogiem, obiecując sobie, że kiedyś może znajdzie nań czas. Pilnowała, żeby nie podpaść w pracy, bo bez wypłaty nie dałyby rady.
Wtedy zrobiła ostateczny krok.
Przygotowała w torbie ubrania męża. Włożyła tam też jego dokumenty, pierścionek zaręczynowy, obrączkę, z którą nie chciała mieć już nic wspólnego, i postawiła wszystko przy zielonych drzwiach. Waldek, kiedy wszedł, w ogóle nic nie zauważył. Od razu powędrował na kanapę w salonie, a Asia obiecała sobie, że tę znienawidzoną kanapę też wkrótce wyrzuci. Woli siedzieć na podłodze.
– Kolację masz? – usłyszała tylko.
Wzięła głęboki oddech. Na pewno tego chce? Nie będzie odwrotu. Będzie coś zupełnie nowego, nieznanego. Nie boi się?
– Nie boję się – szepnęła do siebie.
– Co ty tam, kurde, mamlasz? Daj jeść! No co ty tak stoisz? Co tak te gały wlepiasz?
– No, spróbuj. – Asia podniosła głowę. Pierwszy raz od dawna patrzała Waldkowi w oczy. Zaczerwienione, z trudem skupiające się na jednym punkcie. Poczuła falę żalu do siebie i wielkiej złości, że dała tak się nabrać.
– Spróbuj mnie uderzyć. Dalej! Wal! Zosię też będziesz bił? Taki z ciebie facet?!
– Aśka, co ty, przecież ja… – Waldek zaczął nagle się cofać. Asia nie była pewna, czy cofa bo się przestraszył, czy szuka za plecami czegoś do mocniejszego uderzenia. – No weź, kolację tylko daj, co ty od razu japę drzesz? Zjeść nie można we własnym domu?
– Nie zjesz tu już ani kawałka chleba. Wynoś się.
W oczach Waldka zapłonęło coś złego.
– Jak ty do mnie… Ty… Jesteś taka sama jak twoja durna matka!
– Nie mieszaj w to mojej mamy! Jak śmiesz tak mówić! Ty chamie!
Zanim Asia zdążyła zareagować, Waldek w jednym skoku przybliżył się i złapał ją mocno za ramiona. Potrząsnął nią jak szmacianą lalką.
– Ja jestem cham? – rzucił jej nienawistnie. – Ja? To ja się zgodziłem być twoim mężem, ja się nie bałem tu żyć! A wszyscy wiedzą, że ten dom jest przeklęty!
Asia nie mogła nic odpowiedzieć. Ledwo oddychała, tak mocno Waldek ją ścisnął. A on, wściekły, ciągnął dalej:
– Myślicie, że ktoś się dał oszukać? Wszyscy wiedzą, że ta cała… Róża, tfu… to niemiecki bękart. Wszyscy! Nikogo nie oszukaliście! Sułkowski mi wszystko opowiedział! Wszyscy wiedzą! To my was lepiej oszukaliśmy, cha, cha!
Waldek puścił Asię i zaśmiał się, zabrzmiało to szaleńczo. Jak reszta jego opowieści.
– Wiesz, co zrobiliśmy?
Asia czuła, że nie chce nic już słyszeć, że chce zatkać sobie uszy. Zniknąć. Ale wciąż stała w progu pomiędzy salonem a kuchnią i nie mogła się ruszyć. A on opowiadał. O tym, jak założyli się kiedyś przy butelce, w paru chłopa ze wsi, że wypędzą to niemieckie nasienie z ich wsi. Że nie będzie im żadna niemiecka szumowina pluć w twarz! A wszyscy wiedzieli, że jak ona spojrzała tym swoim dzikim wzrokiem na kogoś, to go zaraz jakie nieszczęście dopadało! To oni pozbyli się tego plugastwa z polskiej ziemi!
Asia nie była w stanie nic powiedzieć. Słowa Waldka były niedorzeczne, to jakaś pijacka paplanina. To wymysły chorej głowy. Czemu ona tego wcześniej nie widziała? Przecież ten człowiek jest chory!
Powoli, jak w zwolnionym tempie, czując się napięta do granic możliwości, podeszła do torby, w której miała przygotowane rzeczy męża. Waldek szedł za nią, potok słów wciąż się z niego wylewał, jakby nie mógł przestać mówić:
– Ona musiała zginąć, zanim by nas zniszczyła wszystkich… My was uratowali! Całą wieś! Przed niemiecką wiedźmą! Bękart pokraczny! Twoja mama nie miała wtedy jechać, ale trudno, sama chciała. Trzeba było dać też waszej Róży zdechnąć za dzieciaka, to mamusia by żyła dalej! Cha, cha, cha! A co ty tu masz? Co ty mi dajesz? Co to jest?
– To twoja torba. Twoje rzeczy. Wynoś się.
Asi głos był zachrypnięty i ledwo słyszalny. W korytarzu zapadła cisza. Waldek przewracał rzeczy w torbie, sprawdzając, co tam jest. Ona odwróciła się, niemal na oślep dotarła do kuchni i zlewu. Czuła, że jest jej niedobrze. Strasznie niedobrze.
Na dźwięk wymiotów dochodzący z kuchni Waldek skrzywił się z niesmakiem. Znalazł właśnie w torbie obrączkę, schował do kieszeni, chwycił torbę i nie patrząc za siebie wyszedł.
Asia resztką sił umyła twarz. Weszła do pokoiku Zosieńki, która, o dziwo, wszystko przespała.
Położyła się obok córki, przytuliła do jej plecków i leżała, aż nie zaczął się nowy dzień.
Żywego Waldka nie zobaczyła już nigdy.
Niedługo później została wezwana na identyfikację zwłok, potwierdziła, że znalezione ciało należało do jej męża. Zginął od dźgnięcia nożem w bójce.
Musiała jeszcze rozmówić się z Sułkowską.
– Hej, kochanie – usłyszała nagle Asia siedząca przy stole, w kamienicy, Asia mająca to wszystko już dawno za sobą. Jaś cierpliwie czekał, aż wspomnienia ulecą a jego żona-nie-żona wróci do siebie.
Czasami dopadały ją zjawy z przeszłości.
– Wiesz – usłyszał jeszcze jej przepełniony bólem głos. – Muszę w końcu porozmawiać z dziewczynkami. Zwłaszcza z Zosią. Ona nigdy nie pytała o… o swojego… no wiesz, tatę… A ja nigdy nie zaczynałam tego tematu. Najwyższy czas to zmienić.
– Pomogę ci. A teraz proszę, zjedz i posłuchaj, wiadomości. Są tak okropne, że zapomnisz o swoich drobnych przeżyciach, no słuchaj tylko!
Asia prychnęła pod nosem, ale zły nastrój prysł. Do kuchni wróciło sierpniowe słońce.