Dzwoni budzik.
Wstaję.
A potem jest tylko gorzej. Dzień jak co dzień. Można być wykończonym od rana!
Mój syn od rana prosi: „Mama, tylko na mnie nic nie krzycz dzisiaj, dobra? Chcę mieć najlepszy dzień!”, przez co oczywiście czuję się jak najgorsza mama świata. A ja naprawdę nie krzyczę jakoś dużo! Jestem w normie! Moje dziecko jest widać poza tą normą, albo się z nią jeszcze nie zapoznało. Za dużo pięknych książeczek, gdzie nikt na nikogo się nie denerwuje, tylko rodzice zawsze mają świętą cierpliwość. Muszę znaleźć mu coś na odtrutkę. Znacie jakieś książki dla dzieci, gdzie rodzic jest normalny i czasem traci cierpliwość? To napiszcie, uratujecie moją psychikę!
Kiedy Mały odprowadzony do szkoły, z peleryną Harrego Pottera w plecaku, ja wracam do domku, bo przed moimi zajęciami mam jeszcze godzinkę „czasu dla siebie”. Taaa…
Wchodzę, od razu chwytam odkurzacz, jedno z głowy. Chcę wydrukować do szkoły parę rzeczy, ale po drodze zauważam suszarkę z ubraniami do rozłożenia już po szafkach. Ściągam, składam, roznoszę. Po drodze nastawiam pralkę na następne pranie, przecieram brudy po kocich łapach na umywalce, zbieram rzeczy, które w łazience nie powinny być i odnoszę na miejsce. To ustawiam, to wygładzam, to… mam już w nosie. A to idzie do śmieci. O, śmietnik pełen, idę wyrzucić. Po drodze na schodach, już w górę z powrotem na swoje piętro, spotykam koty, które zdecydowały się spędzić chwilę swojego czasu na podwórku, więc zawracam i otwieram im drzwi na dole, księciuniom się nie odmawia. Idę po schodach z powrotem. Co ja właściwie chciałam zrobić? A, śniadanie zjeść! To jeszcze tylko opróżnienie zmywarki, przetarcie blatów płynem na kocie łapki, łażące tu po nocy, wiecie, księciuniom… itd. Cholerka, znowu do jedzenia wafle ryżowe, niech będzie… Zrobię lepiej jeszcze listę zakupów. Kartka, papier… Rany, ja przecież miałam wydrukować coś do szkoły!!!
No tak. Fajna chwila dla siebie. Do tego zerkanie w telefon, czy ktoś coś fajnego napisał, co tam słychać w instawtorek, czy na poczcie czegoś ważnego nie ma… A że było, to skorzystałam i zapisałam się na popołudniowy webinar o dziecięcej literaturze. Temat dla mnie bardzo na czasie. I się pochwalę sama, że jeszcze gdzieś w międzyczasie zupkę ugotowałam, żeby było coś dobrego na wieczór, co rozgrzeje.
No tak, dzień jak co dzień.
Ale przyznajcie z ręką na sercu, że życzymy sobie nawzajem w głębi duszy jak najwięcej takich zwykłych dni. Bo to co przerywa monotonię, to zazwyczaj nic przyjemnego. Nic milusiego i pluszowego. Ja wolę odkurzać, kręcić się jak bąk po tych moim bałaganie, niż… No właśnie. Wstawcie tu sobie swoje lęki, obawy, przeczucia. Złe wiadomości. Obrazy z ekranu. Z życia też mogą być.
Kiedy wrzucałam do zupy warzywa, myślałam sobie jeszcze o jednej sprawie. Ostatnio na instagramie padło pytanie, co jest naszym ulubionym jedzeniem, jedzeniem – pocieszeniem, jedzeniem na złe chwile i na poprawę humoru. I tak mi w głowie to pytanie siedziało.
Zupy – bo rozgrzewają?
Czekolada – bo wiadomo, zdrowa i w ogóle?
Kawa – bo bez niej ani rusz?
Pizza – bo na szybko i bez problemu?
Spaghetti – bo wszyscy lubią?
Kanapki i herbata w termosie – bo kojarzą się z wyprawą, z wycieczką, z jedzeniem, kiedy jest się wygłodniałym jak wilk i wszystko smakuje sto razy lepiej?
Szarlotka z cynamonem – bo kocham od dzieciństwa?
Placki ziemniaczane – bo nieodmiennie przywołują na myśl obiady u babci?
Kluski z makiem na Wigilię – bo nic tak dobrze się nie kojarzy, jak wigilijne potrawy? Nic innego tak mi nie pachnie rodzinnie, ciepło i wzruszająco?
Co tu wybrać?
A może to wszystko ma jakiś wspólny punkt styczny? – pomyślałam w pewnym momencie.
I ta myśl mnie zatrzymała. Znalazłam punkt styczny i kawy, i klusek z makiem, i pizzy, i placków i szarlotki z cynamonem. I nawet wafli ryżowych z resztką dżemu.
To ktoś obok. To ktoś, z kim zjesz z apetytem i zwykłą kanapkę z serem. To ktoś, kto wyłania się we wspomnieniach, kiedy odwracasz na patelni przypieczony placek i mówisz do swoich dzieci: „Wiecie, że babcia, jak robiła placki, to zawsze z zupą owocową?”. „Wiemy, mamo – dzieci przewrócą oczami – mówisz to kolejny raz!”. Oj tam.
To ktoś obok, kto dosypuje do każdego talerza i kubeczka szczyptę swojego uśmiechu, zainteresowania.
Nie napiszę tego lepiej, niż zrobiła to już dawno temu w mojej najukochańszej książce moja najukochańsza pisarka. Zapraszam, poczytajcie! Oto przed Państwem fragmenty książki „Opium w rosole” autorstwa Małgorzaty Musierowicz (Wydawnictwo Akapit Press):
Pierwszy fragment, kiedy do domu państwa Lewandowskich w poznańskiej kamienicy na Roosvelta dzwoni mała, sześcioletnia dziewczynka. Przedstawia się jako Genowefa Lompke i oznajmia, że przyszła na obiadek. Pani Lewandowska oczywiście wpuszcza głodne dziecko do domu, bo nie umiałaby zrobić inaczej. Sadza Geniusię przy stole i podaje rosół i szare kluski z przysmażoną kapustą i skwarkami dla wszystkich domowników.
Sama też zaczyna jeść i obserwuje dziewczynkę:
„ Zauważyła, że mała nie jest specjalnie wygłodzona. Jadła chętnie, lecz nieuważnie, zajęta przede wszystkim tym, co działo się przy stole. Poufne żarty, docinki i rozmowy zdawały się ją zachwycać. Wodziła lśniącymi oczami od jednej osoby do drugiej i radośnie wtórowała każdemu wybuchowi śmiechu. Mocne rumieńce wystąpiły na jej pociągłą buzię, nakrytą czarną, sztywną i błyszczącą czupryną, sterczącą na wszystkie strony (…)”
Owa Geniusia z uśmiechem oznajmiła w pewnym momencie obiadku, z najszczerszą zresztą sympatią:
„- Przyszłam specjalnie na obiadek (…). Ja chciałam tu być. Widziałam przez okno, jak tu jest fajnie. Wszyscy siedzą i jedzą. I śmieją się. To przyszłam.”
Przez całą książkę przewijają się losy zaradnej Geniusi, co to chwyta za serca swoją tęsknotą za miłością. Jest jak szczeniaczek, co łasi się do człowieczej ciepłej dłoni. Początkowo zupełnie kontrastową postacią wydaje się druga bohaterka, Aurelia. Oto jej kolacja:
„Talerz już czekał, lśniąc w blasku kilku żarówek – była na nim polędwica i szynka w plasterkach, pokrajany żółty ser, rzodkiewki i ogórek, wszystko trochę już wyschnięte, bo Aurelii nie było zbyt długo.
Pani Lisiecka przyniosła jeszcze szklankę kakao, chleb, masło i dżem.
– Jedz – powiedziała z niechęcią.
Aurelia nie jadła.
Pani Lisiecka spojrzała na nią, jakby chciała ją uderzyć.
– Jedz, mówię ci. Obiadu nie zjadłaś, to chociaż zjedz kolację. Wciąż nic nie jesz. Mamusia się zmartwi. No, co ja powiem mamusi, jak po ciebie przyjdzie. Że znów nie jadłaś. Mamusia stoi po polędwicę, pieniążki wydaje. A ty nie jesz. Jedz.
Aurelia, nie patrząc na nią, z oczami wbitymi w stół, wzięła w usta kawałek szynki. Chwilę pożuła, następnie żuć przestała i siedziała z pełnymi ustami, tępo patrząc w kolorowy ekran telewizora. Po ekranie biegali ludzie z karabinami i strzelali do innych ludzi z karabinami. Przejechały czołgi (…). Aurelia czuła, że boli ją brzuch.
– Czemu nie jesz? Jedz – nakazała pani Lisiecka głosem suchym jak drewniana listwa.
Dziewczynka spróbowała przełknąć pogryzioną wędlinę, ale nie mogła (…), wreszcie wypluła szynkę w garść. Poczekała, aż pani Lisiecka znów się odwróci – i szybko schowała różową paćkę do kieszeni.”
I trzeci fragment, już ostatni, kochani. Chociaż z całego serca polecam przeczytać książkę w całości!
W tym fragmencie okazuje się, że Aurelia, która „nie lubi” jeść i Geniusia, która w atmosferze akceptacji zajada, aż jej się uszy trzęsą – to ta sama dziewczynka. O tym wszystkim dowiaduje się jej mama, kiedy szuka swojej córki w kamienicy przy Roosvelta, u poszczególnych lokatorów. W końcu trafia do pani Borejko:
„ – Gdzie jest też moja córka? Czy mówiła, dokąd idzie? Może – do domu?
– Poszła, zdaje się do sąsiada. Do pana Ogorzałki. Wróci niedługo.
– Idę tam – zerwała się Ewa, po czym jakaś myśl kazała jej przystanąć. – Przepraszam, czy ona też… chodziła tu… na obiady?
– O tak! – zaśmiała się pani Borejko. – Apetyt ma, aż miło! Przed chwilą wrąbała dwa wielkie talerze rosołu i…
– Rosołu?! – Ewa była tak zdumiona, że już nawet nie usiłowała przepraszać za córkę. – Aurelia nie cierpi rosołu! Nienawidzi! Trzeba ją zmuszać, żeby przełknęła choć łyżkę! Czy może to był jakiś specjalny rosół?…
– Zwykły chudy rosołek.
– Może… jakaś specjalna przyprawa?…
Pani Borejkowa roześmiała się.
– Może. Przyprawa pana Ogorzałki. Zresztą potem i Gabrysia, moja córka, przyprawiała, i ja. To niezawodna przyprawa. Wszystko z nią smakuje, nawet suche ziemniaki.
– Maggi? – dopytywała się Ewa całkiem już natarczywie, po czym zreflektowała się i pokryła zmieszanie suchym śmieszkiem. – Albo może jakiś narkotyk?
– Może to i narkotyk: trochę serca – śmiała się pani Borejko. – My tu bardzo lubimy (…) Aurelię. To takie wesołe, ufne, śmiałe dziecko. Ma taki łatwy, serdeczny kontakt z ludźmi.
Ewa aż usta otworzyła ze zdumienia.
– Kto, Aurelia?!
Mama Borejkowa spojrzała uważnie na twarz młodej kobiety. Oprócz zdumienia ujrzała tam i napięcie. A także głęboki, ukryty smutek.
Nic nie powiedziała, tylko przechyliła się i poklepała Ewę po ręce.”
Bożesz ty mój, jak ja kocham tę książkę! „Opium w rosole”, Małgorzata Musierowicz, napisana w Polsce stanu wojennego, w 1983 roku.
I nikt o tego czasu nie opisał lepiej, jak bardzo każde dziecko – i każdy dorosły – potrzebuje akceptacji i tajemniczej przyprawy do codziennego życia.
Odrobiny serca.
***
To jeszcze tylko wam zdradzę, że zaczęłam ten wpis we wtorek w listopadzie, a dziś jest już grudniowy piątek, ale co tam, w końcu każdy kolejny dzień to był dzień jak co dzień i brakowało czasu pomiędzy jednym kociokwikiem a drugim!
Olu cudnie się ciebie czyta jak ja się dzisiaj obudziłam zrobiłam sobie kawę i piłam ją w łóżku to powiedzialam do siebie :jak ja kocham tą kuchnie ten spokój niech tak będzie zawsze* ale ja jestem już na emeryturze jak moje najmłodsze dziecko miało 6 lat to był wyścig z czasem mojej Mamy już nie było i nie umiałam tak pięknie i z serca przelac moich myśli rozterek na papier a nawet gdyby to i tak nikt tego by nie przeczytał masz rację Olu że ta powtarzalność dnia codziennego jest lepsza od nagłych zmian w naszym życiu dziś np. mija tydzień od tamtego piątku – szok – boję się takich wypadków bo ciężko się to przeżywa ale na szczęście bywają też radosne zmiany i wcale nie jest ich mało wszystko zależy od tego co sprawia nam radość np. bardzo cieszę się że jutro spotkamy się na kawce. Musierowicz baaardzo lubię zachęciłaś mnie do ponownego czytania
Fajny i niejedyny tego typu artykuł na tej stronie. Każdy kto zaczyna się interesować tematem powinien się z tą stroną zapoznać, a ja od siebie mogę powiedzieć, że na pewno polecę ją znajomym. Ciężką i uczciwą pracę należy nagradzać… Pozdrawiam
Dziękuję pięknie! Od razu zrobiło mi się przytulniej 🙂 również pozdrawiam!