Najdłuższa zima, choćby nie wiadomo jak długa, błotnista, wietrzna i deszczowa była – musi w końcu ustąpić. Siła wiosennej chęci życia jest bodajże najsilniejszą siłą natury… Zawsze w końcu dni się wydłużą, zawsze wyjdzie zza ołowianych chmur słońce a w zapachu wiatru i deszczu pojawi się ciepło i ten bliżej nieokreślony powód by podnieść głowę i lekko się uśmiechnąć, wciągając do płuc powietrze pachnące wiosną.
Lutowe i marcowe dni mijały w Miłczycach, coraz dłuższe i słoneczniejsze, choć pierwsze ściągnięte czapki mściły się jeszcze przeziębieniem, katarem i kaszlem rozrywającym uszy.
Kaszlała i smarkała też Hania Halska. Przyglądała się zrezygnowana przez okno wiosennej pogodzie, klnąc w duchu, że mogła cieplej się ubrać a nie dała się naiwnie porwać nadziei, że już ciepło i w ogóle można na boso. Zza uchylonego okna dobiegał świergot ptaków.
Hania siedziała w kuchni i smętnie patrzała za okno, głaskała siedzącego jej na kolanach Benka, przytrzymując go za każdym razem, gdy jej kichnięcie kazało kotu zrywać się i uciekać. Obok kręciła się babcia Asia.
Oprócz Hani smarkał i kichał bowiem też Sławek, kaszlała Julka – a babcia pilnowała całego towarzystwa, wciskając kolejne syropki i herbatki. Do szkoły poszli tylko Zosia i Jędrek.
– Hanka, weź no przestań wzdychać! – zdenerwowała się babcia na kolejne gulgoczące smarkami westchnienie najstarszej wnuczki – i puść tego kota! On w przeciwieństwie do ciebie może wyjść i przeciągnąć kości. Pomóż mi śniadanie zrobić.
Babcia kroiła świeży chlebek z piekarnio-cukierni „Bezik”, skórka chrupała i rozpryskiwała się dookoła, na patelni rósł grzecznie omlet na masełku. Babcia wyciągnęła dżem a Hania dźwignęła się w końcu ze swojego stanowiska i dostawiła na stole cukier puder.
– Bachurki jedzą omlet z cukrem pudrem – oznajmiła, ledwo unikając kichnięcia prosto w ów cukier.
– O, właśnie, dziękuję ci Haniu. Dobra z ciebie siostra… – babcia chciała coś jeszcze dodać, kiedy do kuchni wbiegły kochane bachurki, zgodnie kaszląc i wycierając nosy w rękaw.
– Czary mary! Jesteśmy!
– Cary mary! Tes jestem!
– O, umiecie czarować? – zdziwiła się uprzejmie babcia – a ja wyczarowałam wam śniadanko. Siadajcie.
– Babciu, a Hania też nas uczyła czarować, wiesz? – gadała Julka nakładając omlecik na talerz.
– O, Hania to najlepsza siostra!
– No, ona nas ucyła tak – włączył się Sławek – cary mary, cary mary…
– Sławek! – wrzasnęła nagle dziko Hania – ty nie masz co robić? Jedz, masz więcej cukru!
– O, dziękuję. Mnniam. To co ja mówiłem… Aha, cary mary, cary mary, twoja stara to twój… aaa-psik!… stary. Tak. Mogę prosić chusteckę?
– I jeszcze ten – dodała ochoczo Julka – czary mary, czary mary leć już wreszcie po browary…
Babcia spojrzała na czerwone uszy Hani, zadowolone miny dzieciaków zajętych wreszcie omletem z cukrem i parsknęła śmiechem.
– No, to by było na tyle o odpowiedzialnej starszej siostrze – śmiała się już otwarcie.
– To wszystko przez mamę – mruknęła Hania – mama szukała jakiś głupich wierszyków do szkoły i tak, jakoś poszło. Mama się w końcu obraziła i powiedziała, że nic nie będzie szukać a mamy sobie swoją twórczość wsadzić… gdzieś.
– Wyobrażam sobie! – babcia sięgnęła też po omlet i kanapkę. – Haniu, ja teraz pójdę odpocząć chwilę, posprzątasz, dobrze? Mnie po tym kowidzie tak jakoś słabo jeszcze chwilami…
– Jasne – przejęła się wnuczka, chcąc poprawić swoją reputację – posprzątam! Odpocznij, babciu!
Tym razem babci lekko zaczerwieniły się uszy.
Tak naprawdę miała ochotę sięgnąć po reportaże Magdaleny Grzebałkowskiej, które zauważyła na regale w salonie, ale głupio jej było tak ot wyciągnąć się na kanapie i czytać. Wstyd jej trochę było, że przeszła chorobę tak lekko, kiedy wszyscy tak się martwili, a z drugiej strony cóż mogło zaszkodzić, że troszkę to wykorzysta…
***
Sławek i Julka dostali jeszcze swoje porcje syropów i poszli bawić się na górę, Hania zabrała się za porządki. Po swojemu. Włączyła telefon, wybrała filmik do słuchania i chowała naczynia do zmywarki, wycierała blaty i chowała produkty słuchając jednocześnie swoich ulubionych jutuberów. Czasem głośno im przytakiwała, czasem wybuchała krótkim śmiechem, czasem wymachiwała szczotką, chcąc też wyrazić swoje oburzenie. Przez kuchenne okno dolatywał świergot ptaków, wpadało świeże, ciepłe powietrze. Kiedy wzrok Hanki padł na widok ogrodu za oknem, przez chwilę zatrzymała się w swoim pędzie wymachiwania szmatkami i poczuła jak coś ściska ją w żołądku.
Za oknem drzewa były jeszcze bezlistne ale już spowite w obietnicę zieleni. Niebieskie niebo z pojedynczymi bieluśkimi obłokami wydawało się jak namalowane. Wśród starych wyschniętych traw z zeszłego roku przebijała się warstwa błyszczącej zieleni a drewniane obramowanie okna nadawało całemu widokowi pozór obrazu. Hania przez chwilę nie wiedziała, czy to dziwne uczucie w żołądku to smutek czy radość, czuła jakby oba te uczucia kotłowały się w niej, miała ochotę wbiec prosto w ten widok, wyciągnąć ręce i dać porwać się szalonej chęci dzikiego tańca wiosennego. Przez chwilę miała wrażenie, że jak tylko złapie się pod rękę z wiosennym pulsem ziemi, to będzie mogła wszystko. Wszystko.
Parę kichnięć sprowadziło ją na ziemię. Jednak do sprzątania już nie wróciła, pognała po swój szkicownik, ołówki i zatopiła się całkowicie w chęci oddania swoich uczuć na grubym papierze przeznaczonym do akwarelowych rysunków. Farby dołoży później, na razie skupiła się na szkicu.
Za ścianą, w salonie, w ten sam widok zapatrzyła się Asia Szreder. Na kolanach leżała porzucona książka, a Asia z brodą opartą na ręce, z okularami na łańcuszku, z kosmykami siwych włosów tańczącymi wokół czoła i policzków myślała o tym, ile to już razy dała się ponieść tej wiosennej nadziei. Dziś umiała już spojrzeć w przeszłość bez pretensji i żalu – ot, życie…
– Mamo – wołała młoda Aśka kręcąc się po podwórku – ja już nakarmiłam wszystko, kury nażarte, pies też, mogę iść na chwilę na rynek? Umówiłam się z… z przyjaciółką.
– Coś bym ci jeszcze znalazła, córcia, ale idź, tylko szybko wracaj, dobrze? I na głowę coś załóż, chora będziesz! No i jo, poszła.
– Wiesz, ciocia, że ona do tego swojego Zdziśka leci, nie? – z obory wyszła Róża, gumiakami rozchlapywała błoto naokoło, ręce wycierała w spodnie. Z ponurą miną patrzała za oddalającą się Aśką.
– Różyczko, Zdzichu to był poprzednio. Teraz ktoś inny jej się spodobał. Ale jeszcze nie wypaplała kto. Chodź, obiad zaczniemy robić, albo do ogrodu zajrzymy, zobaczymy co po zimie przetrwało.
Aśka tymczasem gnała drogą pomiędzy polami a lasem, jakby chciała prześcignąć bociany, skowronki i inne wiosenne ptactwo. Miała uczucie, że jest samą radością, samą miłością i samą tęsknotą – wszystkim tym jednocześnie, kłąb uczuć przepełniał jej serce aż do bólu. Na rynku miał czekać rzeczywiście On, ten jeden jedyny, tym razem na pewno jedyny, bo jak miałaby znaleźć kogoś innego z tak pięknymi oczami? Z tak cudownym uśmiechem? Poprzednio się pomyliła, no cóż, zdarza się, tym razem ta miłość będzie na zawsze, w końcu to dla niej On napisał wiersz, specjalnie, żeby zgodziła się na spotkanie…
Żałowała tylko, że nie może o tej miłości pogadać ze swoją siostrą – jak nazywała Różę. Ale ta wydawała się głucha na wszelką wiosenną nadzieję, zresztą nie tylko wiosenną – Róża nie wierzyła w miłość ani latem, ani zimą.
Kiedy zdyszana i zarumieniona dobiegła do rynku w Miłczycach, na widok machającej do niej sylwetki przystojnego miglanca, Aśka natychmiast zapomniała o swojej ponurej siostrze. Nie przejmowała się też zachlapanymi od błota butami, święcie wierząc, że on jak kocha, to zrozumie i przyjmie ją taką, jaka jest.
– O mój Boże, ja dziś nawet nie pamiętam, jak on miał na imię – zachichotała do siebie babcia. Dziś nie zamieniłaby swojego Jaśka za żaden wiersz. Ale co musiała przejść i zrozumieć, to już tylko ona wie… I jej starsza córka. Bo to ona wychowywała się długo bez porządnego ojca.
Babcię z zamyślenia wyrwały małe diablątka, przynosząc stos książeczek do czytania i przekrzykując się głośno, co babcia ma poczytać. Babcia sięgnęła więc po okulary i na dobre oderwała się od swoich wspomnień.
***
Tylko wracająca z pracy Zosia nie zwróciła uwagi na wiosnę. Ani zapachy, ani kolory, ani dźwięki zdawały się nie docierać do jej świadomości.
Przed wejściem do domu sprawdziła wiadomości, ostatni raz, żeby wiedzieć co się dzieje w świecie. W domu, przy dzieciach, starała się już nic nie słuchać, nie potrzebnie tylko maluchy by się bały. Chciała dać im poczucie, że w domu jest bezpiecznie, wesoło i przytulnie. Kosztowało ją to wiele wysiłku, ale zawsze gdzieś jeszcze tę resztę sił znajdowała…
Lecz zasada równowagi we wszechświecie obejmowała też i Zofię Halską – szukając w sobie sił dla dzieci, Zosia nie znajdowała już nic dla reszty świata.
Nie miała już w sobie nic cierpliwości dla Roberta, dla jego ustawicznego szukania rozrzuconych po domu rzeczy, irytowały ją niewspółmiernie jego żarciki.
Kiedy zostawali sami, najczęściej milczeli. Jakby szukając słów przeznaczonych już tylko dla siebie nawzajem, nie dla dzieci, nie w pracy – znajdowali tylko pustą ciszę.