– Jędrek Halski!
– Obecny!
Obecny ale bardziej ciałem – zauważył roztropny czwartoklasista w duchu. Lekcja matematyki biegła chyżo naprzód, podczas kiedy Jędrek Halski poczuł się porzucony gdzieś na samym jej wstępie. Próbował nadgonić, ale czuł, że jego umysł gwałtownie protestuje i przemiela kolejne informacje nic z nich nie rozumiejąc. Ręka kreśliła na marginesach zeszytu kolejne wzorki. Gdyby pani podeszła bliżej i przyjrzała się, zauważyłaby, że wzorki zamieniają się w gąszcz gałęzi i listków, zza których spoglądają tajemnicze oczy ciekawych stworków. Może zastanowiłaby się, w jakim świecie jej jasnowłosy uczeń o niezwykle poważnym spojrzeniu właśnie przebywa. Wyglądało na to, że bardziej niż na lekcji o konstruowaniu trójkątów, uczeń ów jest skupiony na konstruowaniu swoich własnych marzeń.
Być może nawet pani nauczycielka wszystko to widziała.
Ale nie miała serca, by przywoływać kogokolwiek gwałtownie do porządku. Sama czuła, że po przerwie świątecznej połączonej z nauczaniem zdalnym nie ma motywacji do swojej własnej lekcji, czuła zmęczenie i zniechęcenie; czuła, że najchętniej sama wskoczyłaby pod kocyk i zajęła się jakąś dobrą książką.
Po sprawdzeniu obecności podeszła do dużego okna. Pozwoliła chwilę, by jej myśli pokrążyły wokół widoku, a ten rozpościerał się na świerkowy lasek, stare gospodarstwo, gdzie mieszkała rodzina Halskich i pola zaraz za nim. Słońce raz pojawiało się, raz chowało za sinymi zwałami pędzących chmur, zrywał się wiatr. Nadmorska pogoda, wiadomo… W klasie panowała cisza, ale matematyczka nie łudziła się, że jest to cisza wynikająca z pracy nad zadaniami. Była to cisza, w której dwadzieścia cztery tęgie umysły przeliczały pracowicie, ile jeszcze minut zostało do dzwonka. Do kolejnej lekcji. Do końca dnia. Do wolności!
– Dobrze – spróbowała raźno – do tablicy podejdzie… Tomek. Pokaż nam, jak rozwiążesz to zadanie? Pamiętaj, mów głośno, co robisz, a my sprawdzamy, jasne? Aż wszyscy nie zrozumiemy, no, dalej! Jędrzej, pobudka! Pracujemy, jak te mróweczki, ino hyżo!
Jędrek uchwycił w przelocie spojrzenie pani Hatczak, zdążył leciutko się uśmiechnąć i podjął jeszcze jedną próbę skierowania swojego umysłu na tajemnice budowy trójkątów. Nie chciał źle wypaść przy tablicy, lubił pochwalający wzrok swojej matematyczki, a jak dodać do tego równie przyjemne spojrzenie Sandry z trzeciej ławki pod ścianą, to… warto było się postarać. Nie chciał zawieść swojej przyjaciółki. Jeszcze by mu kazała przyjść po lekcjach, żeby poćwiczyć zadania… Sandra była super koleżanką, ba! przyjaciółką! ale jej miłość do nauki była, jakby to ujmował trzeci kompan z ich klasowej trójki, Wojtek – unikatowa.
***
Po skończonej lekcji matematyki, a także dwóch polskich i angielskim, Jędrek, w czasie długiej przerwy, w końcu miał czas wyjąć kanapki i spokojnie je zjeść. Jedzenie w czasie pięcio- czy dziesięciominutowych krótkich przerw tylko powodowało ból brzucha, unikał tego jak diabeł wody święconej.
Obok przysiedli się Sandra i Wojtek. Sandra była dziś ubrana w swoje ulubione ogrodniczki, ciemne włosy jak zwykle związała w długi kitek a na ramieniu wisiał jej plecak z nadzwyczaj trafnie narysowanym portretem Alberta Einsteina. Wojtek przewracał oczami ilekroć widział to dzieło.
Wojtek był wysokim chłopcem, który na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym specjalnym. Włosy miał krótkie, raczej ciemne, oczy raczej szare, urodę raczej przeciętną, ale w owych oczach było mnóstwo radości i życzliwości a uśmiech zawsze czaił się w kącikach jego ust.
Byli w trójkę najlepszymi kumplami, znali się od zerówki i zawsze mogli na sobie polegać.
Jędrek opowiadał im właśnie o porannej panice w domu:
– Mówię wam, strasznie się przestraszyłem! Nie chciałem już uczyć się online, w życiu!
– Nie, co ty – zgodził się Wojtek – ale iść mi się też nie chciało…
– Ty to chciałbyś pewnie już wakacje. Ja tam mogę się uczyć tak i tak. Sama nauka jest ważna, a nie sposób – mądrzyła się Sandra. Ona nie miała problemów z organizacją i motywacją. Gdzieś obok rozległ się głośny wybuch śmiechu i chichotów. Sandra spojrzała przelotnie na grupkę koleżanek z telefonami w rękach, chciała coś jeszcze dodać, zawahała się, ostatecznie wzruszyła ramionami i kontynuowała – tata zawsze mówi, że jak ktoś chce się uczyć, to zrobi wszystko i nic mu nie będzie przeszkadzać.
– Tylko to trzeba mieć twój mózg – westchnął Wojtek – mi mama zapowiedziała korki… No kiedy ja będę miał czas pograć? Jędrek, umawiamy się na Minecrafta?
– Jasne! – Jędrek skończył kanapki i ruszyli pod salę na ostatnią lekcję. Musieli uważać, żeby nie nadepnąć na wyciągnięte na pół korytarza nogi uczniów, których oczy nie patrzały przed siebie, tylko pogrążone były w smartfonach. Czasem, dla równowagi, ktoś trzymał w rękach książkę albo zeszyt.
Sandra, Wojtek i Jędrek minęli resztę swojej klasy, dziwnie wyciszoną, tylko kilka dziewczyn uparcie z czegoś się chichotało, pokazując sobie coś na telefonie. Nikt inny się nie odzywał, wszyscy wyglądali na zmęczonych. Jakby byli tu za karę.
– Jezu, co z tymi dzieciakami jest – usłyszeli przechodzące obok nauczycielki – żadnej radości życia! Zabrać im telefony i nic nie umieją!
Sandra obejrzała się za nimi z niesmakiem. Nie lubiła oceniania po całości. Ale wiedziała, że w szkole na wiele rzeczy nie ma wpływu. Jeżeli Sandra Bujakiewicz na coś mogła mieć wpływ, to nie wahała się i wykorzystywała okazję w stu procentach. Nie bez powodu była najlepszą uczennicą w klasie. Jako swoje motto brała to, co powtarzał jej tata – jak ktoś chce, to zrobi wszystko.
Z tego samego powodu nie miała wielu przyjaciół.
Wojtek i Jędrek nie byli tak wytrwali i zmotywowani, ale razem, w trójkę z Sandrą, dobrze się rozumieli od pierwszych dni szkoły. Łączyło ich wspólne poczucie, że świat nie jest taki zły i umiejętność cieszenia się z drobnych przyjemności, jakie niesie życie.
Teraz też siedzieli razem pod salą, czekając na koniec długiej przerwy, i wspólnie zajadali paluszki beskidzkie o smaku zielonej cebulki, trochę pachnące płynem do dezynfekcji, którym Sandra kazała im spryskać ręce, by nie zaprzeczać pandemicznym zaleceniom.
***
Zwykle po skończonych lekcjach Jędrek spotykał się z mamą w bibliotece, gdzie można było miło poczekać aż zbierze się cała szkolna gałąź rodziny Halskich i pojadą do domu. Czasem jechali na zakupy, w ładny dzień szli jeszcze na plac zabaw lub na pobliski ryneczek. Dzieciarnia dostawała po drożdżówce a Zosia czasem pozwalała sobie rozpustnie na kawę wypitą na ławeczce. Rynek miłczycki położony był zaraz nieopodal szkoły. Oddzielony pasem kamieniczek od wielkiego ronda, prowadzącego na główne ulice, zachował swój staroświecki urok, gdyż jakimś cudem nikt nigdy nie wyciął wszystkich drzew. Pośrodku czasem działała fontanna. Rynek otoczony był wspomnianymi kamieniczkami z jednej strony, drugi rządek ustawił się naprzeciw, a że Miłczyce miały szczęście do urzędników i architektów zawiadujących obliczem miasteczka, kamienice pomalowane były na kolorowo. Tworzyło to radosny widok nawet w tak ponure dni, jakie przynosiła zima w nadmorskim klimacie – wietrzyste, wilgotne i pochmurne.
Dziś Zosia zebrała wszystkich po skończonych zajęciach do auta i ruszyli prosto do domu. Była znów lekko zirytowana. Dyrektorka poprosiła ją o coś.
– Pani Zosiu – powiedziała ufnie – uczy pani tu już wiele lat, prawda?
– Piętnaście – odpowiedziała ostrożnie pani Zosia. O co może chodzić?
– No właśnie. Ma już pani doświadczenie. A taka Paulinka, bidulka, dopiero zaczyna… – pani dyrektor zawiesiła głos. Zosia tylko upewniła się:
– Mam jej pomóc?
– Wiedziałam, że mogę na panią liczyć! Ona ma zadatki, rozwinie się, ale trochę ją tak trzeba, delikatnie przecież, ale tak, wie pani, tu porozmawiać, tu na lekcję zaprosić… Szczerze powiedziawszy, pani Zosiu, to jak ona się przestraszy i odejdzie, to nie mamy na dziś żadnych innych podań. Nie wiem, co wtedy zrobimy!
– Dobrze, spróbuję jakoś z nią się… dogadać.
A to ci zadanie na nowy rok. Zośka zapinając maluchy w fotelikach pomyślała, że właśnie tak na to spojrzy.
Jak na nowe zadanie na liście. A co jak co, ale zadania z listy robiła zawsze. Zawsze!
W drodze do domku pośpiewali jeszcze kolędy. Nastrój był o wiele lepszy niż rano! Nie będzie tak źle, pomyśleli razem Zosia i Jędrek, nie musieli tego mówić, ale humory wyraźnie się im się poprawiły. Jak maluchy skończyły swoją wersję „Przybieżeli do Betlejem”, ich mama nabrała tchu i zaśpiewała głośno:
„Świat nie jest taki zły
Świat nie jest taki mdły
Niech no tylko zakwitną jabłonie…”
Wiatr ostatecznie rozgonił zbierające się chmury i wjechali na podwórko w promieniach słońca. Odbijało się ono w wesoło w szybach okien, nieumytych, powiedziałby ktoś złośliwy. Jednak jeśli nie patrzeć na stan czystości okien, dom robił bardzo miłe wrażenie.
Był to stary budynek, w którym mieszkała od kilkudziesięciu lat rodzina Zosi. Kiedyś było to gospodarstwo z wszelką zwierzyną polną i hodowlaną, dziś po krówkach, królikach, kurach, kaczkach zostały budynki gospodarcze, zagospodarowane na schowki i spiżarnie. Największa zaś – stara obora – została przerobiona na warsztat stolarski, w którym królował Robert. Garaż był w planach, na razie oba samochody państwa Halskich stawały po prostu na podwórku, za bramą. Miejsca było dosyć, mieścił się spokojnie i busik Roberta i tojotka Zosi. Busik był im niezbędny, żeby móc jeździć gdziekolwiek całą rodziną, a na starą, tanią toyotę Zosia zdecydowała się, żeby móc spokojnie dojeżdżać do pracy z młodszymi dziećmi.
Teren wokół zaparkowanych samochodów, pomiędzy budynkami a domem był pokryty kostką przepuszczającą wodę i trawę, za to za domem rozciągał się widok, który wszyscy Halscy kochali najbardziej – tam pozostałości starego sadu mieszały się z placykiem zabaw i ogrodem, łączyło się to wszystko z domem poprzez stary taras, budowany jeszcze za czasów dzieciństwa Zosi. Rodzinne koleje losu sprawiły, że nikt nie miał głowy i czasu zajmować się porządkowaniem podwórka i dziś efekt był wspaniały – drzewa rosły, dzikie wino oplatało deski tarasu, kwiaty latem zaglądały pod drzwi.
Stary dom domagał się gdzieniegdzie remontu, ale na bieżąco załatwiano tylko najpilniejsze sprawy, reszta czekała na lepsze czasy i przypływ gotówki. Ale pomalowane na zielono drzwi zapraszały wesoło do środka, drewniane schodki witały i gości i koty, a kto przeszedł dalej, trafiał do przytulnego wnętrza, wypełnionego książkami, sugestią zalegającego kurzu, pamiątkowymi obrazami. Wchodzący pierwszy raz gość mógł poczuć się przytłoczony ilością poprzypinanych do wszelkich powierzchni mniej lub bardziej udanych dzieł wszystkich dzieci, od najstarszej Hani zaczynając, na najmłodszym Sławku kończąc.
Korytarz, wyłożony starym okrągłym dywanikiem z kolorowych sznurków, prowadził w głąb domu: idąc prosto gość zaszedłby do otwartego saloniku, mijając schody prowadzące do pokoi dzieci. Z saloniku można było przejść na taras i do ogrodu. Można też było skręcić do kuchni, obszernej, jasnej i wesołej. Przed schodami można było jeszcze wybrać jedne z drzwi – te na prawo prowadziły do sypialni Zosi i Roberta, te na lewo skrywały królestwo Zosi. Był to jej gabinet. Jej biblioteczka, komputer do pracy. Biurko. Kilka kwiatków, bo Zosi marzyły się zwisające z regałów zwoje zielonego kwiecia, jednak póki co marnie te zwoje wyglądały.
Nieprzygotowany gość zdziwiłby się też, ile to zabawek może leżeć w każdym kącie domu, nawet sypialnia nie była żadną świętością dla klocków, robotów, kredek, gazetek, pluszaków, czy zeszytów i podręczników w przypadku Hani.
Zosia wchodząc ozłocona promieniami słońca, popychana wiatrem, zziębnięta, poczuła, tak jak przed laty, że nie zamieniłaby tego miejsca na żadne inne.
Ewentualnie czasem na brazylijską plażę.
Ale dziś, dziesiątego stycznia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, pomimo porannych nerwów – bo któż czasem nie ma nerwów – czuła, że kocha swój dom.
Też kocham swoje mieszkanko i staram się z pokoju zrobić przytulne gniazdkojestem wielbicielką twojej blogowej rodzinki i czekam na ciąg dalszy oj taka gromadka to wyzwanie ale Zosia świetnie sobie radzi ma też wsparcie w cierpliwym kochanym mężu