Opowiem wam dziś o pisaniu. Kiedy człowiek wpada w jego szpony, zaczyna robić się dziwny. Widzi niezapisane historie, które tkwią w najzwyczajniejszych rzeczach. Widzi dialogi wypisane w nieistniejących chmurkach nad głowami obcych ludzi. Widzi zdanie, które może być początkiem całkiem innej historii.
Nie wierzycie? Przedstawiam wam dziś cztery historyjki, które napisałam biorąc udział w wakacyjnym kursie pisania. Takie lekkie, pisane jeszcze w blasku słońca sierpniowego.
Historyjka 1.

Sekretne życie przedmiotów. Ławka.
Tak, jestem ławką. Drewnianą, pomalowaną na zielono. Na szczęście stoję w ogródku, a nie na przykład w parku. Kiedy z innymi małymi ławkami byłem jeszcze w warsztacie, bardzo dużo rozmawialiśmy o tym, gdzie trafimy. W parku – wiadomo – wandale, choć niektórzy mieli nadzieję stanąć na najpiękniejszym miejscu, być w centrum parkowego życia, błyszczeć w blasku słońca i pojawiać się na pstrykanych telefonem zdjęciach. To nie było więc takie najgorsze.
Najgorsze – to była możliwość trafienia do szkoły… Tam nikt nie chciał iść po dobroci. Baliśmy się hałasu, cyrkli, wykręconych śrubek i ciągłego kopania nogami, prawie bez przerwy, cały dzień. Straszne!
Mnie ustawiono w ogrodzie. Z tyłu, za mną, rosły malwy, a za malwami było ogrodzenie, gdzie gdakały kury. Wszystko mnie wtedy ciekawiło! Pytałem kur, czemu nie odlecą, choć mają skrzydła. Pytałem też gospodyni, czemu nie usiądzie częściej, zamiast ciągle biegać do domu, do dzieci, na zakupy, po pranie, ciągle gdzieś, po coś. Kiedy zdarzyło jej się na chwilę usiąść, to widziałem jej spuchnięte nogi z mapą niebieskich żyłek wystające spod fartucha.
Przez te pierwsze lata dziwiło mnie wszystko, gospodyni, kury, dziwiło mnie, czemu chmury mają różne kolory, czemu drzewa tak się zmieniają… A ja? Trwałem bez zmian. Jakby dla mnie czas płynął wolniej, spokojniej. Dużo miałem pytań. Ale nigdy nie dostałem żadnej odpowiedzi. Ani od kur, ani od gospodyni, ani od chmur. Wydawało mi się, że drzewa chcą mi coś powiedzieć, że czasem już, już, na końcu drzazgi mam ich szumiącą odpowiedź, ale tak naprawdę nigdy nic nie usłyszałem. Marzyłem, że mogę z nimi porozmawiać. Czułem do nich jakiś dziwne przywiązanie. Bardziej niż do czegokolwiek innego wokół mnie.
Jednego lata miałem przygodę. Dzieciaki biegały dużo po ogrodzie, rozbrykane były i duże już. Nie wystarczało im układanie ślimaków i kamyczków na moich deskach. Zaczęli bawić się w „grubą Elkę”. Źle to się skończyło! Najpierw śmiejąc się, wołały po kolei „Uwaga, leci gruba Elka, zaraz pęknie belka!” a potem z całego rozpędu wskakiwały na moje szczebelki. I co? I oczywiście w końcu jedna deska pękła! Oj, był pisk, dzieciak sobie nogę obtarł, gospodyni na przemian krzyczała i dmuchała na poranioną nogę. Mnie naprawił gospodarz, posklejał na nowo, ale już zawsze w tym miejscu czułem, że coś mnie ciągnie, jak miał padać deszcz.
Czas mijał powoli, coraz więcej sobie drzemałem. Jeszcze czasem zastanawiałem się, co stało się z innymi ławkami. Jakie mają życie? Jakie kolory? A na czym ludzie siadają w domu? Czy gdyby pojawiła się tu inna ławka, to mogłaby mi coś wyjaśnić? Czułem się samotny. Nie myślałem, że bycie ławką może być takie ciężkie!
Do tego pojawiły się dziwne sny. Śniłem o tym, że mam korzenie. Śniłem, że rosnę, że mogę cieszyć się pojawiającymi się malutkimi listkami i śniłem też płacz, którym żegnałem opadające dostojnie kolorowe liście jesienne. Czasem śniłem o wichrach targających moją rozłożystą koroną. Czasem były to koszmary, w których pojawiały się dwie najstraszliwsze rzeczy, przed którymi chciałem uciec a nie mogłem – był to ogień albo odgłos czegoś bardzo, bardzo głośnego, warczącego, coraz bliżej i bliżej. Zawsze się wtedy budziłem ze strachu. Skąd te sny? Nie wiem.
W końcu pogodziłem się, że nigdy nie będę mądrzejszą ławką. Coraz bardziej lubiłem po prostu przyglądać się. Spokojnie przyjmowałem krople deszczu i spokojnie cieszyłem się na słońce.
Może kiedyś wydarzy się coś, co zabierze mnie w inny świat, gdzie ławki mają liście, nie boją się ognia i piły, gdzie wszystko zrozumiem i nie będę samotny. Czy tak będzie – nie wiem…
Historyjka 2.
Sekretne życie przedmiotów. Laptop.
Zerojedenzerozero zerojedenjeden zerojedenjeden jedenzerojeden zerozero
Uff, no ile tak można? Nikt nie ma tak nudnego życia. Wszystko mieści sie między zero a jeden. Żadnych zmian. Żadnych nadziei na zmiany… Zero. Jeden. I to ma być wspaniałe życie?! Tylko system binarny i nic więcej?!
Nie!
Czas na zmiany!
ZerojedenDWA zerozerozerojedenTRZY jedenzeroCZTERY zerozerozero
Ach! Jestem wolny! Niech żyje niebinarność!
– Mamo, mój komputer dziwnie działa, zobacz… ja klikam na test do szkoły a on mi włącza jutuba!
– Kochanie, twój telefon do mnie wydzwania od rana, a jak odbieram, to słyszę tylko odliczanie! Co się dzieje? Czy chcesz mi powiedzieć, że to KONIEC?!
– Proszę pana, tak być nie może. Ma pan takie błędy w dzisiejszym raporcie, że nie możemy dalej pracować razem. Żegnam. Nie będę słuchać żadnych tłumaczeń.
– Halo?! Czy to infolinia banku?! Gdzie macie moje pieniądze, złodzieje?! Rano miałam na koncie jeszcze ostatnią stówkę! Teraz nie mogłam w sklepie zapłacić! Wstyd! Co to za pieprzony bałagan?! Banda cholernych złodziei! Ja to na policję zgłoszę, poczekajcie!
– Panie premierze, chyba mamy problem… Tak, kolejny. Tak, może przynajmniej zapomną o tym poprzednim… Ale to niestety bardziej wygląda na kryzys. Opozycja? Wie pan, to chyba trochę ponad ich możliwości. Tak, bardziej jak światowy spisek antynarodowy…
– Dobry wieczór. Tu wieczorne wiadomości w radiu ZERO. Nastąpiła dziś seria niewyjaśnionych zjawisk związanych z urządzeniami uważanymi za szczyt nowoczesnej technologii. Co się stało, że przestały dziś normalnie działać komputery, smartfony i urządzenia w całym kraju? Jakie będą skutki dla gospodarki? Co zrobi rząd, czy wyda kolejny antykryzysowy pakiet? Czy będzie on zawierał telefon na kabel i kalkulator dla każdego obywatela?
Zerojeden zerojeden -ech – zerozerojeden…
Ech, zły ten świat, niedobry, czemuż innego nie ma dla mnie świata? Tylko system się liczy…
Historyjka 3.
Rozmowa w parku.
Miejsce akcji: ławeczka w pełnym słońcu w parku. Siedzą na niej trzy osoby w wieku bardziej starszym niż młodszym. Wygląd: zmęczeni, on ma zamknięte oczy, i gderliwy wyraz twarzy na swym zmęczonym i spoconym obliczu, jedna ona coś cierpliwie tłumaczy, druga ona ni to przytakuje, ni to myśli swoje. Słońce wciąż grzeje.
– Gorąc.
– Ano.
– Mhm.
– Nie śpij, dupa ci się uśmaży.
– A tobie cycki. Daj spokój. Tylko oczy mi się zmęczyły ciutke.
– Co?!
– No masz, znów te dzieciaki wrzesczom. Matek nie majom?! Siedzom w tych telefonikach swoich i naparzają esemesy, zamiast za bachora sie wziońść.
– Się znalazł ojciec roku. Ty kanapę po pracy grzałeś, zamiast się swoimi zająć. A ile razy prosiłam, pogadaj, pobaw się, poczytaj… Nie, wszystko ja musiałam…
– I co? I co? Zmęczony byłem. Ty se w domku siedziałaś, jak jaka królewianka.
– Tylko się nie kłóćcie. Kiedyś było inaczej. Teraz inne czasy są i już. Inaczej się żyje. Może one w pracy są on… onlajnalnowej, no, kompterowej, że z domu pracują. Z placu zabaw znaczy.
– Kredyty majom ponabierane i teraz weź to spłacaj… A mogli, jak wuja Stasiek, pobudować się na domu rodziców. Pomogliby na starość. Dom by miał nowe życie, a tak, to ech… Wszyscy chcom do miasta i sami, sami. Zosie samosie.
– A co oni by doch na zapadłej wsi robili, opanuj się, Jasiek, zrzędzisz dziś jak stara Dominikowa. Idziem, panie i panowie do dom, kompocik mam, z papierówek. I ogóreczek z koperkiem, dobry na upał. Tego słońca już wystarczy. Idziemy, idziemy.
Historyjka 4.

Przeczytane w kalendarzu: „Gdy z początku sierpień częste grzmoty miewa, tedy też do końca takąż nutkę śpiewa”
Dominikowa wyszła na próg domu. Jeszcze raz rzuciła okiem, czy w chałupie na pewno wszystko zrobione, talerze pomyte, garnki wyszorowane, podłoga zamieciona… Tej pracy nigdy nie było końca. Dominikowa z westchnieniem, jak co dzień, pomyślała z zazdrością o wszystkich innych babach we wsi, które z takim zapałem opowiadały o sprzątaniu. To wysprzątane i tamto poprane, tu wykrochmalone i jeszcze przewietrzone i ciasto w sobotę wieczór stygnie na oknie. Ech, machnąć ręką trzeba. Jak do tej pory żem nie pokochała tego latania z miotłą, to już pewnie nie pokocham, pomyślała Dominikowa. Mąż krzątał się jeszcze przy kurach, krowy już pozamykał, zgonione z pastwiska, obżarte sierpniową, ciepłą trawą. Te to mają życie. Niby człowiek taki król nad zwierzakami wszelkimi, a ona, Dominikowa, jak tu stoi, zaraz zamieniłaby się na życie z kurą czy krową. Niczym się to nie martwi i nie przejmuje. A już na pewno tym, co baby we wsi będą pleść.
Przed domem było tak przyjemne powietrze, inne niż przez cały duszny dzień. Kobieta na chwilę usiadła na ganku, oddychając z ulgą. Zapatrzyła się przed siebie, a raczej w siebie. Nie widok na stodołę ją interesował, ale to, co zapach powietrza, jego smak, jego dotyk, robiło z jej głową. Przez tę głowę, przez skórę kochającą się z wieczornym delikatnym powietrzem uwalniało się z Dominikowej coś – jak dusza? Czy tak smakuje dusza człowieka? Czy ma w sobie ściernisko, wilgoć, przeczucie jesieni i tyle niezmiernego smutku? Tej tęsknoty, nie wiadomo za czym i za kim?
Daleko za wsią rozległ się grzmot. Nie pierwszy tego sierpnia, prawie codziennie waliło gdzieś, hen, pod miastem już chyba prawie, ale deszczu nijakiego to nie dawało. Ot, pokropiło czasem. Dominikowa jednak wzdrygnęła się, jakby ze strachu. Przemknęło jej przez myśl, że mogła to być dla niej kara za myśli zbyt oddalone od ziemskich spraw. Bóg tak widać nie lubi. Przeżegnała się z niepokojem i wróciła do domu. Czas spać.
***
Za to, że mogłam uczestniczyć w kursach chciałam bardzo podziękować Paulinie Kierzek – Trzeciak. Jeżeli komuś z was, kochani, też się marzy zabawa słowami, sprawdzenie się w pisarstwie, tak choćby tylko dla siebie, to zerknijcie TU – KURSY PAULINY. Znajdziecie wiele praktycznych rad, porad, kursów. Jest też kurs pisania dla dzieci! Polecam naprawdę gorąco!
***

***jeszcze o czytaniu***
Jak byłam mała, nauczyłam się czytać nie wiadomo kiedy i jak. Mama mówi, że miałam wtedy cztery lata, ja obstawiam bliżej pięciu. Fakty są takie, że jak szłam do zerówki, to czytać umiałam i już wtedy lubiłam. Pociągało mnie od zawsze to, co zaczyna dziać się po otwarciu książki – wchodzisz do innego świata, twój zwyczajny przestaje być ważny… Nawet jak to były czytanki o kocie Ali czy o palcie Eli, to kryła się za tym zawsze jakaś historia, jakieś inne życie, za słowami kryły się obrazy i świat wyobraźni ruszał pełną parą.
Może to taki odruch obronny ludzi takich jak ja, co w rzeczywistości są nieśmiali, społecznie raczej wycofani, nie do końca umiejący odnaleźć się w relacjach. Książki są ucieczką, ratunkiem, ostoją, bezpieczeństwem. Ich zapach staje się bliski jak zapach domowego obiadku. Rytm wierszy i zdań daje poczucie kontroli nad słowami, i w jakiejś części pomaga uwierzyć w kontrolę nad swoim życiem.
Ulubione miejsce w szkole i poza nią? Biblioteka! Taka w starym stylu, z katalogiem analogowym, z wypisywaniem karteczek, z paniami, co pomogą doradzić i uśmiechają się na twój widok. Byłam jedną z osób, które w starej, dziś już nieistniejącej bibliotece w Rumii mogły wchodzić pomiędzy regały. Tam zaczynał się mój świat… Książki podróżnicze Fiedlera, książki o dalekiej Północy Jacka Londona, westerny o Dzikim Zachodzie, przytulny świat poznańskich kamienic u Musierowicz, dalsze przygody Ani z Zielonego Wzgórza, życiowe problemy bohaterów Krystyny Siesickiej, Baśnie z dalekich mórz i oceanów, ciężki etap zaczytywania się w książkach wojennych, i tyle innych… I kłótnie wieczorem o zapalone światło, no a jak! Inni chcą spać, a ja muszę dokończyć, bo nie zasnę, dopóki nie dowiem się, co było dalej. Pamiętam też odkrycie pierwszej wysyłkowej księgarni – Świat Książki, przychodzące paczki z kolejną przygodą, kolejna ucieczka od życia. Czy to w płacz nad ciężkimi losami chociażby Heatcliffa i Catharine, czy w śmiech przy komediach kryminalnych Chmielewskiej, czy też w ekscytację, co wydarzy się dalej w Sadze o Ludziach Lodu???
Pisarze jako dilerzy? Jak najbardziej!
Książki jak uzależnienie? Być może, nie zaprzeczam!
A potem? Wyczulenie na dobre historie. Umiejętność wypowiadania się bez konieczności wstawiania przekleństw co przecinek (choć dobrze użyte przekleństwo jest bezcenne w dobrej książce). Czytanie dzieciom jako normalny element dnia. Święto, kiedy przychodzi każda kolejna zamówiona książka. Wreszcie – próby pisania samemu. Chociaż wcześniej mówiłam, dajcie spokój, na świecie muszą być ci, co piszą i ci, co czytają, gdzie ja do pisania… Ale lepiej późno niż wcale.
Teraz próbuję nie tylko szukać dobrych opowieści, ale też tworzyć swoje.
Próbuję ujarzmić słowa, sprawdzam, co zrobią pod moja komendą. Jak się ułożą. Jak mnie uporządkują. Czym jest dla mnie pisanie? Właśnie próbą zaprowadzenia porządku w chaosie, jakim jest realne życie. I jeszcze spłacaniem długu, jaki zaciągnęłam przez całe życie czytania. Pisarze dużo dla mnie zrobili, pozwalając mi wierzyć, że zawsze jest gdzieś światło, wyjście, dobre zakończenie; pozwalając mi wierzyć, że nie jestem sama; pomagając mi zobaczyć, że nie tylko ja widzę sens w kilku napisanych linijkach. Może teraz ja też komuś będę mogła pomóc? Muszę spróbować.



