Te liście to piękne i żółte są tylko na początku i w słońcu – potem robi się z nich brązowa breja. Szarlotka – na chwilę i już jej nie ma – dziwne, swoją drogą… Tajemnicze! A co zostaje? Te melancholie – jesienne, deszczowe, wietrzyste. Brr…
Odganianie melancholii – część 1! Zapraszam, zanim zimny wiatr się rozhula w naszej duszy!
Czasem pomaga wspominanie wakacji. Moje były w tym roku wyjątkowo udane, przez wyjazd do Krzywonogi i pensjonatu „Pod dobrym aniołem”:
https://www.poddobrymaniolem.pl/
Kiedyś – jakoś w maju – postanowiliśmy, że jedziemy w końcu na wakacje. No kto bogatemu zabroni?! Ze względu na moją celiakię znalazłam pensjonat z bezglutenowym jedzeniem (odpoczynek od wafli ryżowych, jeeej!), okolica wygląda na odpowiednio wyludnioną, z chaszczami, dzikim borem i żabami w stawie. Nawet bon nieszczęsny turystyczny aktywowany… i tak sobie pojechaliśmy.
Miałam nadzieję, że wszystko spakowane, ze szczoteczkami do zębów, z jedzeniem na zapas (trzygodzinna podróż wymaga siaty żarcia, wiadomo!), książkami na wesoło i książkami na zadumę, grami, zabawkami, kaloszami, ubraniami na upał i na mróz, plasterkami, lekami, kawą ulubioną, i całym tym pierdzielnikiem. Miałam nadzieję, że my się też do samochodu zmieścimy, nie tyko dwie walizki i pińset siatek. Przyczepka by się przydała, myślałam…. A niektórzy pod namiot potrafią się zebrać…
Moja siostra napisała mi wtedy taką dykteryjkę:
„Z tym namiotem i dziećmi to już nie jest takie proste, jak by się mogło wydawać! Raz jak byłam z mężem na Jezioraku, do naszego obozu przypłynęli łódeczką znajomi. Łódeczka mała, jakiś orion czy coś, oni przypłynęli na dwa dni. Zacumowali, i dalejże wyciągają z łódki swój obóz: dwóch synów, wielki namiot czterokomorowy, polową kuchnię z kuchenką gazową, kompletem garnków i naczyń, składane łóżka, materace, zaczyna być ciekawie, jak u Hermiony z jej magiczną torebką, zabawki, jedzenie, torby, siatki, przenośny kibelek dla dzieci i bernardyna. Było na co popatrzeć.”
Ano nie wątpię.
Tak mi tylko przyszło wtedy na myśl, że te namioty to chyba cyrkowe muszą być.
Nasze walizki według mojego synka miały wyglądać tak:
Ale sam wyjazd – idealny! Jaki to był piękny tydzień! Taki mój ulubiony – powoli, bez nerwów, las, jezioro… Zdjęcia robiłam, na zdjęciach głównie krzaczki, kwiatki, droga nad jezioro, droga do lasu, znowu drzewa i jeszcze ta dziewanna, koniecznie te trzy malinki, bo słońce przez nie prześwieca! Dzieci czasem też w kadr weszły. I jak ktoś potrzebuje zdjęcia pelargonii, to mogę się podzielić, bo zachwycała mnie każda jedna doniczka. Niedawno taki hejt na pelargonie czytałam, że to wiocha, że wstyd i czas by wyjść już z tej pelargoniowej zaściankowości, ale Bożesz ty mój, jak to ludzie się na kwiatach nie znają… Na szczęście mazurskie wsie zaściankowością się nie przejęły i każdy przyzwoity domek, drabina, ruiny ściany od stodoły i płotek tonęły w powodzi kwiatów.
Mam też zdjęcie ślimaka o poranku. Tak sobie szedł z naprzeciwka leśną dróżką, aż się prosił, by być symbolem tego wyjazdu. W stylu slow.
Były też momenty straszne…
Byłam wtedy świeżo po przeczytaniu wpisu mojej ulubionej blogierki – Julii Rozumek – która, wspominając swoją mamę, przytoczyła jedno z jej ulubionych powiedzonek: „aaa, w dupie z tym!” Taka rada na szczęśliwe życie.
Cały wpis tutaj:
https://www.juliarozumek.pl/pusta-plaza/
U mnie „mam to w dupie” zadziałało. Przyjechaliśmy na nasze wyczekane, wychuchane wakacje, wszystko pięknie, cud, miód aż przyszła pora śniadania. Nagle Piotrek szmyrgla dostał, chciał biegać po stołówce, schował się pod stół, obłęd w oczach, i moich, i jego – no żesz o co chodzi?? Ja wiem, że mój dom to nie wersal, ale jakieś dobre maniery jednak mamy! A tu taki wstyd!
I miałam do wyboru – skupić się na tym, żeby mój syn pokazał wszystkim, że jest moją wizytówką i harców wyczyniać nie będzie i zmusić go do grzecznego siedzenia i jedzenia i tym samym zepsuć sobie i wszystkim wyjazd; albo porozmawiać z nim. Mieć w dupie co kto pomyśli o moich metodach i normalnie z ze swoim dzieckiem porozmawiać. W końcu znam Piotrka i wiem, że jest kumaty chłopak i jest szansa, ze się dogadamy. I usłyszałam „Mamo, a jak oni tak wszyscy się na mnie patrzą, to mnie nie lubią?”. I tu był problem.
Więc nie niewychowany gbur ale kwestia nieśmiałości, lęku przed nowym miejscem, ten cholerny brak pewności siebie… Potem już było normalnie, zresztą potem na śniadanka były parówki. A jak są parówki, to świat jest piękny i bez zmartwień.
A potem wróciliśmy na naszą Północ. Jasny gwint z tą pogodą! To samo lato, sierpień, ta sama Polska, tylko strefa klimatyczna jakby inna… Tak wyglądaliśmy pewnym letnim wieczorkiem nad polskim morzem:
Trochę lepiej… Trochę odgoniłam od siebie jesienne strzygi. Jeszcze mam w zapasie niezawodne książki, o tym będzie część 2.
I zawsze zostaje szarlotka!
A przepis na szarlotkę jest już na moim instagramie. Jak ktoś nie używa insta, to zawsze mogę podesłać na mail 🙂