Jest 8:00. Lecą wiadomości. Czuję, jakbym przeniosła się na ten czas w inną rzeczywistość. Zagłębiła w koszmar.
Była Bucza. Dziś mówią o Borodziance, gdzie prezydent Zełeński mówi, że sytuacja może być znacznie bardziej przerażająca.
Jak sobie poradzić?
Wracamy z Piotrkiem z przedszkola, rozmawiamy sobie, bo dla niego nie liczy się, czy pada czy nie pada, czy zimno czy nie, na pytanie odpowiedź musi być i już. I po wszystkich wymienionych częściach ciała – pytanie w stylu po co jest ręka/noga/gałka oczna i czy można żyć bez niej czy nie – padło to pytanie, które paść kiedyś musiało:
– Mamo, a czemu Pan Bóg pozwala na wojnę?
– Piotrek, ja nie wiem czy pozwala… – westchnęłam. – Myślę, że jakby mógł, to by nie pozwolił. Ale czasem niektóre rzeczy się dzieją bez zgody Pana Boga. I On się tak samo tym smuci jak my.
Uff, jakoś wybrnęłam. Jak synek zacznie się uczyć religii, to niech mu nauczycielka wyjaśni, jak to jest formalnie. Ja się na Panu Bogu nie znam.
Ale tak sobie siedzę już w domku ciepłym i myślę o tej wojnie dalej…
A myślę sobie na przykład o przyzwyczajaniu się. Taka normalna rzecz. Tak już mamy, że się przyzwyczajamy. Po każdym trzęsieniu ziemi sięgamy po jedną stłuczoną rzecz, drugą, sklejamy, ustawiamy ostrożnie na nowym miejscu. Po następną sięgamy już pewniej. Ocieramy łzy, układamy się w nowej rzeczywistości.
I tak powinno być, inaczej ludzkość by się nijak nie rozwijała, a załamała po pierwszej próbie wyjścia z jaskini i siedziała tam do dziś. Po otrząśnięciu się z szoku, rozpaczy i łez, idziemy dalej – na zakupy, do kina, śmiejemy się, tańczymy, śpiewamy. Żartujemy, w końcu śmiech to też część walki. Śmiejemy się z rosyjskiej armii (a pamiętacie dowcipy z cyklu: był sobie Polak, Rusek i Niemiec?) – tak sobie oswajamy całą tę wojnę. Takie nasze współczesne „siekiery, motyki”.
To co jest nie tak? Do czego zmierzam, spytacie?
Ano do tego, że czasem możemy przyzwyczaić się za mocno. Wydaje nam się, że już kurz opadł, że już wszystko powinno wracać do normy. Tylko ja pytam ostrożnie – jaka to norma? Jak sobie nową rzeczywistość posklejać? Jak odkryć, które kawałki są na miejscu, a których zabrakło i nie da się odzyskać?
My, w naszych bezpiecznych domach, powoli przyzwyczajamy się. Ale ci wszyscy, których wojna dotknęła bezpośrednio, czy to uchodźcy, czy ci, którzy zostali w Ukrainie – co oni muszą czuć?
My tylko wiadomości przewijamy na telefonach. Oni – w tym żyją.
My chcemy wrócić już do normalności – oni też by chcieli, z pewnością. Ale mogą nie dotrzymać kroku, mogą nie załapać rytmu nowego, niby-to-normalnego życia w naszym kraju. A wyliczanka – co dostają, od kogo, ile, i jak to, i jak długo – nad ich głowami trwa. Chociaż mam takie wrażenie, że dla kogoś kto uciekał z ostrzeliwanego domu, te pretensje i wyliczanki są jak marudzenie rozkapryszonego dziecka. Popatrzą, machną ręką i zrobią, co trzeba, żeby żyć. Dla siebie, czy dla dziecka.
Jak ktoś ma wątpliwości, to polecam poczytać reportaże. Nie krótkie njusy na telefonie, ale porządne, rzetelne, gazetowe reportaże… Nie analizy jednego czy drugiego nagle odkrytego geopolityka (albo nie tylko), ale dobrze napisane reportaże, takie jakie pisze Paweł Pieniążek dla „Tygodnika Powszechnego”, na przykład.
O życiu na stacji metra w ostrzeliwanym Charkowie. O wyjściu na zewnątrz, które może skończyć się po prostu śmiercią. O czekaniu, kiedy i jak to wszystko się skończy. O zastanawianiu się, co robić dalej… Dziennikarz przytacza rozmowę z mieszkańcami Charkowa: „ – Staramy się patrzeć w przyszłość pozytywnie. W końcu mamy dzieci, a to mimo wszystko ich przyszłość (…) – Czekamy na zwycięstwo (…) Czekamy, aż skończy się wojna i będziemy pracować, powstawać od nowa”. („Tygodnik powszechny”, nr 14). To się nazywa hart ducha!
W „Polityce” piszą razem Anna Archipowa i Paweł Reszka. Piszą o skrzypaczce Oksanie: „(…) uciekałam pieszo – przez las. Słyszałam kule i wybuchy. Rannych nieśli na prześcieradłach. Nie wiem, czy oni jeszcze żyli. Biegłam. Wzięłam tylko skrzypce i paszport. Nic więcej.”
Tylko skrzypce i paszport. Z całego życia.
Przytaczają opowieść Nadieżdy z Mariupola: „Stoję na ulicy i otacza mnie cmentarna cisza. Nie ma samochodów, głosów, dzieci ani babć, które siedziały na ławeczkach. Zostały tylko niepochowane ciała, leżą na ulicach. Boję się na nie patrzeć, żeby nie zobaczyć wśród nich nikogo znajomego.”
Koniec cytatu („Polityka”, nr 14)
Ból zostaje.
Nie polecam obsesyjnego wczytywania się w wiadomości, bo to nic nie daje i nic nie zmienia. Co czytać więc? Polecam staromodne czytanie gazet, nawet nie tych codziennych, ale właśnie tygodników. Tam dziennikarze mieli czas, żeby swoje zdania przemyśleć. Oddzielić prawdę od fejków. Mieli czas przyjrzeć się sytuacji, zanalizować ją i skupić się na tym, co najważniejsze. Nie na tym, co kto na Twitterze napisał.
My chcemy wiedzieć szybko, więcej, teraz, już – a po co? Jestem kimś, kto może coś zmienić? Najpewniej nie – ani ja, ani ty, drogi czytelniku. A na tym, że zatracimy się w wiadomościach, tracą najpewniej wszyscy najbliżsi. Bo jak zająć się z dzieckiem, pogadać z mamą, przyjaciółmi, kiedy wciąż i wciąż odświeżamy wiadomości? Ja korzystać z czasu, który mamy tu i teraz, jak upływa nam na przewijaniu kolejnych gadających głów? I broń Boże nie mówię, że w ogóle nic, bo to też źle.
Tak w skrócie: wiadomości – tylko rzetelne. Raz dziennie. Jak przyjdzie koniec świata, to go na bank nie przegapimy.
Współczucie i empatia są wciąż w cenie – to po drugie.
A po trzecie – czytajmy rzetelne reportaże, by wiedzieć, czym jest wojna i dla uchodźców, i dla tych, co tam zostali. Bo wiedzieć musimy.
„Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia” Magdalena Grzebałkowska
Pozostając w temacie reportaży i tytułu – co czytać? – polecam „Wojenkę”. Autorka zebrała dwanaście opowieści od tych, którzy byli chętni opowiedzieć o swoich wojennych przeżyciach z dziecięcych lat. Czujecie, jak to się powinno wykluczać? Jak te dwa słowa – wojna i dzieci – nie powinny nigdy stać obok siebie?
Forma reportażu potrafi uderzyć po emocjach równie mocno, co literackie i poetyczne opisy. Ja czytałam książkę na raty, bo musiałam co jakiś czas zebrać siły. To historie nie tylko z naszych ziem, ale i Hiszpanii, USA, Rosji… Historie pisane bez sentymentalizmu. Historie o tym, jak nie ważne są losy milionów ludzkich istnień w młynach historii. Historie, które dziś potwierdzają słynną tezę: historia uczy, że historia nic nikogo nie nauczy.
Dałam tej książce do zdjęcia szalik. I sweterek. Taki głupi odruch, żeby pokazać, że tych, co chcą pomóc też jest dużo… I nas też historia nigdy nie nauczy, że nie warto wyciągać ręki. Te młyny historii nie są w stanie wyplenić współczucia.