Jest piątkowy wieczór. W moim wykonaniu piątkowy wieczór to żadna imprezownia, chyba że zgodzicie się, że najlepsze piątkowo-wieczorowe imprezy to te z melisą w ulubionym kubeczku, z laptopem na kolanach, a zamiast wieczorowej sukieneczki w cekiny to też wybieracie piżamkę, ciepły sweterek i skarpeciochy, co grzeją stópki. Pozapalałam sobie parę świeczek, żeby przed snem pachniało wanilią i bergamotką, mam na tyle dobry humor, że mi się chce świeczki zapalić, to dobrze.
Słucham jednym uchem radia 357. Szukam wpadającej w ucho piosenki do blogowej przygrywki, żeby nie tylko moje smęty ulubione dawać, ale coś z przytupem bardziej. Ale radio też wpadło w melancholijny nastrój i zapodaje same… no, smęty.
Układam sobie listę, co trzeba przez weekend zrobić, żeby nic nie ominąć. Te listy mają jakąś cudaczno-magiczną moc dla mnie – jak coś zapiszę, to zrobię, choćby się świat rozpadał wokół mnie. Czy we mnie. Lista rzeczy niezbędnych do przeżycia, gdy świat wewnątrz i zewnątrz się wali obejmuje: zakupy, muffinki na kiermasz na rzecz Ukrainy, znalezienie zielonych spodni dla Piotrka na przywitanie wiosny i obiad na weekend. I ciasto dla mojej siostrzenicy, pamiętam! To są rzeczy, które przez weekend przytrzymają świat w ryzach.
A potem zobaczymy;)
Oglądałam w ramach bezsennych nocy The Crown na Neflixie. Zaczęłam chyba w wakacje, teraz dokończyłam. Kurcze, niezły serial. Nie traktuję go jak dokumentu o życiu konkretnej rodziny królewskiej, gdzie wszystko musi się zgadzać, ale jako wariację na temat relacji rodzinnych, na temat lojalności, szczęścia, poświęcenia… Na temat szczęśliwego małżeństwa. Na temat samotności. Pamiętam z dzieciństwa gazetowe doniesienia na temat księżnej Diany, czytałam czasem z ciekawości i dziwiłam się, jak ten zły książę Karol może być taki zły i litowałam się nad biedną, niezrozumianą i odrzucaną przez nieczułą rodzinkę królewską, księżniczką. Dziwiłam się, po co im to wszystko? Te protokoły, pokazówki, ścisłe ramy… Do dziś zresztą nie do końca rozumiem, po co cały ten system monarchistyczny istnieje, ale ja tam nigdy nie byłam dobra w nauce wiedzy o społeczeństwie. Ja to widzę tak: to smutne – być w rodzinie, która tak cię unieszczęśliwia.
Być w małżeństwie, takim jak ta nieszczęsna para – Charles i Diana – to koszmarna sytuacja, nie do pozazdroszczenia. W życiu nie chciałabym być księżniczką, a kysz!
Ale to nie trzeba żyć w królewskiej rodzinie, żeby tak się zaplątać w nieszczęśliwym małżeństwie.
Ile to razy człowiek, że tak powiem, normalny, bez błękitnej krwi, też wpada w sidła życia niby razem, ale tak naprawdę to „razem” niszczy? Wydaje się, że za późno na zmiany, że nie warto, że tak już trzeba do grobowej deski. Że nie wypada. Że w sumie to swoje nieszczęście już znam, po co szukać nowego. Że co ludzie powiedzą.
Ile w tym samotności… Tej najgorszej – we dwoje. A życie mamy tylko jedno – swoje. Nie wszystko, co zostało zburzone, zdeptane, da się odbudować. Czasem trzeba odpuścić.
Co innego, jak wciąż mamy nadzieję… Jak poskładane kawałki z powrotem lądują na swoich miejscach. Jak blizny się zacierają. Jak gdzieś tam, podskórnie, ta miłość jest i napędza nas razem, choć byliśmy przez chwilę miliony mil od siebie. Kiedy znów patrzymy na siebie czy z zachwytem, czy jak starzy przyjaciele, czy z czułością, chociaż chwilę wcześniej same pretensje – że praca, że bałagan, że kto się dziećmi zajmie… Trudno tak na co dzień o tej czułości pamiętać. O miłości.
Tak sobie w ten piątkowy wieczór przed snem myślę o miłości i wymyśliłam jeszcze tak: ten nurt miłości, co jest jak podskórna rzeka, to łatwo zatamować, czy to zdenerwowaniem czy zmęczeniem. Zamiast przez tę rzekę budować mosty, to łatwo je zburzyć – ja na przykład żalem i wymówkami. Albo żartami nie w porę… Ale próbuję. Takie jest normalne życie – miłość jest jak rzeka, a my mamy z przeciwległych stron znaleźć do siebie przejście, most. Trochę ty, trochę ja. Samemu nie można. Taki ten most ma być, żeby i dzieci mogły po nim iść spokojnie, jak idą z nami. Żaden lichy – to tylko niebezpieczeństwo i nieszczęście się zdarzy. A najwięcej dziur to chyba z niedomówień jest!
Takie fajne ostatnio zdanie usłyszałam, zupełnie nie wiem, co to była za audycja, ale leciała recenzja jakiego spektaklu i fragmenty ze sceny przytaczali i taki cytat padł: „Jak ja mam o tym rozmawiać, jak mnie nauczono, że jeśli jest ważne, to się o tym NIE rozmawia?!”
Tak mi ten cytat zapadł w pamięć. Dobry.
To wszystko co ważne. Musimy umieć o tym rozmawiać.
Już prawie sobota. Sprawdzę jeszcze, czy wszystko gotowe do spania, czy kołderki otulają wszystkich jak trzeba, jeszcze zerknę na ostatnie wiadomości.
Spróbuję zasnąć, mając przed oczami jakiś solidny, gruby, szeroki, porządny most, po którym wszyscy, całą rodziną, idziemy! Chociaż, jak znam przewrotność nocy, to przyśni mi się, że mamy przejść przez rwącą rzekę na sznurku! Ot, cała miłość;)