Zielone drzwi otworzyły się z hukiem i wybiegł przez nie nikt inny, jak jasnowłosa Hania, z jednym butem na nodze, z drugim w ręku, w podskokach próbując nałożyć go na stópkę elegancko odzianą w brązowe rajstopki. Długa spódnica utrudniała zadanie, ale Hania gnała naprzód i gotowa była dobiec w jednym bucie aż do samego przystanku. Biała bluzka miała ślad po paście do zębów, ale właścicielka nie miała widać czasu (bądź ochoty) na pozbycie się plamki. Przez wolną rękę przewiesiła sobie szkolną marynarkę, a z ramienia dyndał i podskakiwał za każdym szybkim krokiem plecak.
– Haniu, zdążysz, spokojnie! – rozległ się ze schodków głos Zosi, ale po chwili machnęła tylko ręką, i ruszyła z powrotem do kuchni. Musiała sama też zdążyć do pracy, z trójką pozostałych dzieciaków. Usiadła z nimi przy dużym stole i sięgnęła po kubek z kawą, przegryzając szybko kanapki. Pachniało świeżym ogórkiem i koperkiem, jeszcze sklepowym, ale już niedługo będzie można cieszyć się ogródkowymi przyprawami. Lato zapowiadało się pięknie, jak już będzie po całej tej maturze!
– Mamo, a autobus Hani nie odjedzie? – pytał Jędrek, jak zwykle przejęty zmartwieniami innych.
– Nie odjedzie, spokojnie. Hania trochę panikuje, bo się denerwuje maturą – mruknęła Zośka.
– Mamo, a matura to taki wielki potwór, wiesz? – odezwała się znad swojego kubka z kakao Julka. – Taki potwór, co cię pali, jak nie odpowiesz dobrze na pytanie.
– Nie pali, tylko depce nadzieje na studia. Ale ogólnie masz rację, Jula, to taki potwór.
– Dlatego Hania tak się denerwuje? Bo dzisiaj nakrzyczała na mnie, że za długo w łazience siedzę, a ja tylko weszłam na chwilkę… Ale chyba trochę ją rozumiem. Też się boję szkoły.
– Juleczka, ty? W zerówce? A czego ty się tam boisz? – Zosia wydawała się rozbawiona.
– Mamo, ty nie rozumiesz, że zerówka już się prawie kończy? A potem będzie normalnie, oceny, sprawdziany, cały ten… ten… po-por-poprore-podziel…
– Popierdzielnik – podpowiedział usłużnie Sławcio. – Popierrrrrrdzielnik. Mamo, ładnie mówię rrrrrrrr?
– Pięknie synu. Ale nie słuchajcie za dużo swojej starszej siostry. Szkoła nie musi być taka zła. Dla niej matura jest straszna, ale ja jej na przykład nie wspominam tak źle, to nie był żaden potwór… Czy popierdzielnik. Co to w ogóle za słowo?! Idźcie mi już plecaki myć i przynieście śniadanka, włożę wam zęby.
Zosia podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu, po czym spojrzała na kwiczące ze śmiechu dzieci.
– A wam co znowu? – spytała zdziwiona, przewróciła już tylko oczami i w myślach trzymała kciuki za swoją najstarszą córkę. Musiała też pamiętać, żeby po drodze z pracy kupić znicze i podjechać z dziećmi na cmentarz.
***
Hania biegła na przełaj przez pole. Tak było najbliżej do autobusu, najszybciej. Niby wiedziała, że zdąży, ale kiedy biegła, mniej ją skręcało w brzuchu ze strachu. Na przystanku autobusowym PKS czekała już Liwia, jej jedyna przyjaciółka z Miłczyc. Chodziły razem do podstawówki, razem wybrały Liceum w najbliższym dużym mieście i dziś razem denerwowały się kolejnym dniem matur. Poza krótkim rzuconym “Hej” nie rozmawiały ze sobą, zbyt skupione na oddychaniu i pokonywaniu paniki.
– A panienki to gdzie dziś takie, kurde, wystrojone, cooo? – usłyszały nagle obok, ze strony pewnego jegomościa wystrojonego samemu w dawno nieprany sweter.
– Ot, stary a głupi – usłyszały z drugiej strony, zanim zdążyły się odezwać. – To one przecie mature dziś pewnie majom. I brawo! I bardzo dobrze! Niech się młodzież uczy! – do rozmowy włączyła się starsza pani. Trzymała pod pachą wiaderko z odrobiną wody i pękiem świeżych kwiatów, zwykłe wyposażenie każdej wdowy jadącej jeden przystanek na cmentarz. Hania rozpoznała jedną z sąsiadek.
– Uczy tam, pewnie, ty to chyba sama głupia jesteś. – Jegomość w sweterku wykazał się znajomością życia, mówiąc dalej: – Oni to teraz nic się nie uczą, tylko, kurde, w internetach siedzą. Książek nie czytają, starym, kurde, nie pomogą, do pracy nie idą, tylko im te, no, te tęcze w głowie i… kurde, i te, no, seksowe zboczenia! Kurde mać!
– O matko przenajświętsza, weźcie tego dziada ode mnie, bo jak go zdziele przez ten durny łeb, to pekaesu do miasta nie bendzie potrzebował! Dziewczęta – zwróciła się krewka pani do Hani i Liwii, wciąż stojących bez ruchu i oblewających się na zmianę to bladością, to rumieńcem. – Dziewczęta, wy to się nic a nic nie przejmujcie. My tu wam wszystkie szczęścia życzymy. Nasze życie niełatwe było, może wasze bendzie lepsze, chociaż, kto to tam wie… Ale z góry to tylko głupi się poddaje, co nie?
Na szczęście w tym momencie zza zakrętu wyjechał zielony pekaes, zatrzymał się, zatrzeszczał otwieranymi drzwiami i porwał do swego chłodnego środka grupkę pasażerów. Porozsiadali się tak, żeby już nie sposób było prowadzić tej niezwykłej wymiany zdań.
Pekaes cichutko i iście światowo ruszył dalej. Powiózł jednych swoich pasażerów w stronę przeszłości, wspomnień i kwiatów ustawianych na grobach, a innych w stronę przyszłości, nieznanej, i chwilowo w ogóle nie ekscytującej. Raczej groźnej.
Dzielna obrończyni dziewcząt, pani z kwiatami na grób męża, to była rzeczywiście sąsiadka Halskich. Pani Sułkowska, mieszkająca w Miłczycach z dziada pradziada i jeszcze dłużej… Nie chciała “biednym dziewczętom” już głowy zawracać i wypytywać się, bo to przecież każdy widział, że denerwowały się, biedactwa, strasznie. A ten cham jeden, takiej musiał przykrości im narobić! Nie poznał na pewno, że to córka pani Halskiej była, nauczycielki ze szkoły, bo by się tak nie rozpędził, osioł niemyty… Pani Sułkowska chwyciła z cmentarnego stojaka grabki, pomachała nimi gniewnie i ruszyła w stronę pomnika swojego męża. Mało było jeszcze ludzi wokół, lubiła tak wcześnie przychodzić, bo mogła bez dziwnych spojrzeń pogadać… właśnie z mężem. Kto wie, czy on gdzieś obok jej nie słuchał, no kto?
– Tak, tak. To ci mówie, ludzie to myślom, że teraz dzieciaki i młodzież taka zła. A ja ci mówie, że i my nie byliśmy święci, no nie? Kto kradł ziemniaki z pola? Żeby nam to jedzenia brakowało, co ty, dla zwykłej frajdy żeśmy tak broili, ha! I gorsze rzeczy były… I nikt z nami nie rozmawiał, że tak się nie godzi… Wstyd teraz, wstyd, no nie? Nie przez kartofle, przez to gorsze wstyd – starsza pani obtarła czoło, usiadła na ławeczce i popatrzała smutno na zdjęcie swojego świętej pamięci męża. – Ale człowiek chocia rozumu na starość nabiera i nie ocenia już tak łatwo! No nie, stary? Nie ocenia… Wiesz, położe ja jeszcze kwiatka u Babci i Róży od Szrederów. One dziś rocznice majom. Straszne to było, pamiętasz? Boże, ja to nigdy nie zapomne tego wypadku… Pamiętasz, stary, że się małą Zosią wtedy opiekowalim? Trzeba by do nich na herbatkę wpaść… Ale to po maturach tych wszystkich, niech tam spokój na razie majom.
Pani Sułkowska wzięła parę kwiatków przełożonych z wiadra do wazonu na grobie i przeniosła niedaleko, tam, gdzie razem leżało małżeństwo Szrederów i ich przyszywana córka Róża. Widziała, że znicz niedawno zapalony, domyśliła się, że to Asia musiała być. Przez chwilę pomyślała jeszcze o tym, jak to życie się różnie plecie, jak przeplata sobie to, co radosne i dobre, z tym, co podłe i złe. I jak to potrafi w jednym biednym człowieku tak się przepleść i w węzeł zasupłać, że już nikt nie jest bez winy. W jednym człowieku i dobro jest i zło. A czasem tak się nieszczęśliwie wszystko ułoży, że malutkie słówko rzucone komuś w twarz, pogardliwy grymas, takim złem się okażą, co to do śmierci przywodzi…
– Ech, młodzi byliśmy, młodzi i głupi… – szepnęła do siebie pani Sułkowska.
***
Cmentarz tego dnia odwiedziła też Zosia z dziećmi, tak jak sobie obiecała. Przez całą pracę nerwowo zerkała na zegarek, czekając na wiadomości od Hani, a krótki SMS “Już wracam” ani jej nie uspokoił ani nie pomógł na zdenerwowanie.
Jej rozkojarzenie sięgało dziś zenitu. Dzieci w klasie patrzały na swoją panią podejrzliwie, nie wiedząc, co tak właściwie mają robić, kiedy ona co chwilę zmienia zadania, myli imiona, a do domu chce ich wysłać o godzinę za szybko. Po wyjechaniu ze szkolnego parkingu Zosia Halska za chwilę pojawiła się na nim z powrotem, przypomniawszy sobie, że nie odebrała z zerówki dzieci. Własnych dzieci. Zanim wysiadła z samochodu zamknęła na chwilę oczy i pozwoliła myślom pogalopować, mając nadzieję, że w ten sposób trochę się uspokoi. “Zocha! – warknęła na siebie. – Kobieto, opanuj się! Matura to nie taka najważniejsza rzecz na świecie. Przecież nie wygonię Hanki z domu, jak nie zda. Najwyżej jej jeść nie dam, ha! Boże, mogłam ją więcej gonić do nauki, zamiast farby i pędzle kupować. Co jej z tego malowania przyjdzie! Ale teraz to za późno. Teraz to na cmentarz, potem obiad, potem… się zobaczy. Byle spokojnie. Wdech i wydech.”
– Sławek! Julcia! Tu jestem! – pomachała do dzieci, które jako jedyne czekały na opustoszałym placu zabaw. Na szczęście wcale się tym nie przejmowały, tylko wesoło mamie odmachały.
– Mamo? A dlacego dziś musimy na cmentarz?
– Dziś jest rocznica śmierci Babci Szrederowej, waszej prababci. Ona była mamą babci Asi, wiecie?
– A kto był twoją mamą?
– No babcia Asia przecież!
– A twoim tatą?
Zosia przerwała zapalanie zniczy i ustawianie ich na grobie. Nie spojrzała na dzieci. Rzuciła sucho:
– Nie miałam taty. Tak też czasem bywa.
Dopytywania dzieci nic nie dały. Ich mama jakby ogłuchła. Nawet twarz miała jakąś inną, jakby w środku siebie zamieniła się w kamień. Twardo ustawiła znicze. Podniosła się z ziemi i usiadła na ławeczce.
Po chwili Sławek z Julką zaczęli przyglądać się literom wyrytym na skromnym nagrobku. R – Ó – Ż – A, przeczytali zgodnie.
– Róża? Mamo, czemu tu jest napisane Róża?
Mama na szczęście już wróciła do siebie i spokojnie odpowiedziała:
– Róża to była dziewczynka, którą wasza prababcia przygarnęła, to ta ciocia, o której czasami opowiadamy, pamiętacie? Ona straciła na wojnie rodziców, nie miał się nią kto opiekować, a była jeszcze mała.
Taka jak wy teraz – dodała Zosia w myślach.
– Aha, ona też nie miała taty… Dobrze, że my mamy tatę, co nie? – powiedziała Julka w stronę Sławka.
– No, jest fajny. Ja tes wolę mieć tatę. A mamo, gdzie oni wsyscy teraz właściwie są? Ci pomarli? Tam pod ziemią? – Sławek rozważał już kolejny problem.
– No co ty, przecież są w niebie! – rzuciła Julka z wyżyn swojej o rok więcej zbieranej pieczołowicie wiedzy o świecie.
– Tylko się nie kłócić. Trochę oboje macie rację. A trochę w ogóle.
Taka odpowiedź sprawiła, że rodzeństwo zgodnie zapomniało języka w buzi. Aż ich zatchnęło na myśl, że można mieć i nie mieć rację na raz. Jak?! – wołały ich zdziwione miny.
Zosia odetchnęła w tej chwili ciszy i wyjaśniła:
– Ich ciała, ich kości, są tu, w ziemi. Tak się chowa tych, co umarli. Tak się chowa ich ciała. Żebyśmy mogli tu, w to miejsce przychodzić i o nich pamiętać. Wy będziecie tak kiedyś przychodzić do mnie. I do taty. Ale człowiek to nie tylko ciało i kości. Każdy ma też w sobie duszę. Coś, co nie da się zakopać; coś, co pozostaje pomiędzy niebem a ziemią. Ta dusza jest w naszych wspomnieniach. W naszej miłości. W genach. Ty na przykład, Julka, masz oczy po babci Szrederowej. Na zdjęciach widać, że jesteś do niej podobna. Rozumiecie? Jak nie, to nie szkodzi. To są trudne sprawy. Jedziemy już do domu, może Hania będzie. No i masz, znów się zaczęłam denerwować maturą! Kurdzibąk!
Julka i Sławek wyjątkowo nie powiedzieli nic. Przemowa mamy dała im co nieco do przemyślenia.
Spieszyli się też, żeby koniecznie w lustrze obejrzeć swoje oczy. Te po babci.
Pobiegli obejrzeć swoje oczy – te po babci Ola mistrzostwo świata buzia mi się roześmiała Świetnie się czyta twoją opowieść czekam na dalszy ciąg