Wiesia Żaczek o sobie:
"Każdego dnia wpada mi do głowy cytat, wypowiedź lub obraz, które niezwłocznie spotykają się z przemyśleniami. Mam mnóstwo zapytań względem tego co czytam, bądź doświadczam. Zawodowo jestem pedagogiem specjalnym, wychowawcą i nauczycielem współorganizującym. Uwielbiam swoją pracę, która zapiera dech w piersiach, gdyż wymaga ciągłej kreatywności, zmienności, czujności. Nigdy się nie nudzę. Jestem obserwatorem wszystkiego co mnie otacza. Poznaję, odczuwam i się rozwijam. Jestem dla siebie i dla innych. Każdy z nas ma prawo być sobą!"
Tytułem wstępu: w szkołach od 2022 roku dodatkową funkcję specjalisty pełni pedagog specjalny, który jest odpowiedzialny za uczniów z orzeczeniami o potrzebie kształcenia specjalnego, tj. potrzebie dostosowania warunków rozwojowych, edukacyjnych względem własnych indywidualnych możliwości, umiejętności, potrzeb.
– Wiesiu, kto to jest pedagog specjalny? Na czym polega twoja praca? Czemu musisz tu – w szkole – być? I kim masz być?
– Pedagog specjalny to osoba, która wspiera innych nauczycieli. Wspiera też rodziców, którzy mają dzieci z niepełnosprawnościami. To osoba, która wie, jak postępować z dziećmi z niepełnosprawnościami. Ogólnie z młodszymi ludźmi, którzy mają jakieś trudności.
– Ale teraz to prawie wszystkie dzieci mają jakieś trudności. Czym się różnią twoje dzieci od innych?
– Można powiedzieć, że tutaj chodzi o papierek. Orzeczenie, które wydaje PPP. Ale tak właściwie to człowiek zwraca uwagę na wszystkie dzieci, nie ma wyjątków. I tworzy się indywidualne podejście do każdego ucznia.
– Nie byłoby to łatwiejsze w mniejszej szkole?
– Pewnie byłoby. Ale jest to też wyzwanie. Jeśli ma się dzieci z orzeczeniami w szkole i jest ich sporo, i jest bardzo duże zróżnicowanie tych zaburzeń, to trzeba być bardzo kreatywnym, pomysłowym. Nie każde zaburzenie u każdego dziecka jest takie samo. Do każdego trzeba mieć inne podejście, mimo wykorzystywania schematów postępowań. Bo na każde zaburzenie jest jakiś schemat.
– Co jest najtrudniejszym elementem w tej pracy?
– Nie wiem… Nie wydaje mi się, że coś jest „najtrudniejsze”. Na pewno trzeba być jednocześnie spontanicznym i odpowiedzialnym. Bo ja nie wiem, co zrobi dane dziecko, w danym momencie, jak zareaguje. Trzeba bardzo obserwować dzieci, poznawać ich potrzeby i możliwości. I trzeba też synchronizować pracę nauczyciela prowadzącego lekcje, nauczyć go postępowania wobec tego dziecka, pokazać mu, że to dziecko troszkę inaczej funkcjonuje. Ma inne potrzeby. Wydaje mi się, że to jest trudny moment dla nas wszystkich, bo trzeba być jednak cały czas bacznym, obserwować, poznawać dzieci by wiedzieć, co w danym momencie zrobić. A nie ma na to jakiejś reguły. Wszystko się dzieje tu i teraz.
– A jednak każdy nauczyciel ma na głowie jednak parędziesiąt, paręset dzieci…
– Tak. I powiedziałabym jeszcze, że najtrudniejsze jest tworzenie dokumentacji przez cały czas. Non stop dokumentacja. Tego co się wydarzyło, co się zrobiło, jakie są efekty pracy, jakie działania się podejmowało. Moim zdaniem taki nauczyciel nie koniecznie musi wszystko opisywać, tylko działać, trochę jak rodzic w domu, działać tu i teraz. Jest codziennie w klasie i musi zadziałać na zasadzie tego, co widzi. Nie na zasadzie tego, co jest zapisane w dokumentach, bo to nie zawsze działa.
– A wtedy dokumenty idą swoją drogą, a praca swoją. I to, co dzieje się naprawdę czasem nijak ma się do papierów.
– Tym bardziej, że jak dzieci są w klasie, to są inne niż w domu czy na indywidualnych zajęciach. Są z innymi dziećmi, inne czynniki na nie wpływają, niekoniecznie takie, jakie są napisane w orzeczeniu. Bo orzeczenie to jest znów badanie w innych warunkach.
– A co jest najprzyjemniejsze w twojej pracy? Jest taki element?
– Uśmiech dzieci (ze śmiechem). To, że powiedzą: „ale panią lubię”, „pani jest fajna”, takie krótkie słowa. To, że chcą współpracować, że są twórcze przy tym. To, co zadaję, im wydaje się zabawą. A tak naprawdę to są małe kroczki i działania, dzięki którym widać postęp w ich rozwoju. To, że po dłuższym czasie widać te efekty.
– A jak dzieci z orzeczeniami radzą sobie ogólnie w naszej szkole? Szkole masowej.
– To zależy jakie to dziecko, z jakiego środowiska. Jak są dzieci z trudnych rodzin, to wszystko co się tu dzieje, w szkole masowej, nie sprzyja raczej poczuciu bezpieczeństwa i atmosferze spokoju. Zależy też jaka jest dysfunkcja. Nie wszystkie dzieci z autyzmem są takie same. Każdy jest inny i każdy potrzebuje innych warunków. Jeden potrzebuje mniej bodźców, wyciszenia, inny potrzebuje więcej. Trzeba połączyć te różne osobowości, różne potrzeby, w jednej grupie, klasie. Dzieci z niedostosowaniem społecznym też są różne: jedne agresywne i nadpobudliwe, drugie wyciszone i nie radzą sobie z rozmową. Wycofane. Najmniejszą trudność widzę przy dzieciach z niepełnosprawnością umysłową w stopniu lekkim. Tu małymi kroczkami, dostosowujemy stopień trudności zadań, obniżamy i można iść dalej. Zagrożeniem może być nieprzewidziana sytuacja, która sprawi, że takie dziecko się zablokuje i cofnie, może być regres.
– Czy dzieci z orzeczeniami muszą mierzyć się w klasie z opiniami innymi uczniów?
– Z opiniami, z obserwacją, tak. Chociaż tak do jedenastego roku życia dziecko nie widzi jeszcze tego, że się różni. Tak zauważyłam, odkąd pracuję. Piąta klasa to jest mniej więcej ten etap, kiedy zauważają, że są inni, zaczyna im to przeszkadzać. Słyszę wtedy: „Ja jestem słabsza, słabszy, ja nie dam rady”, „Oni się ze mnie śmieją”, „Czemu ja tak mam, a oni nie”. Zaczyna się dojrzewanie, świadomość własnego ja robi się większa, dzieci uczą się siebie, pytają „kim ja jestem”.
– Z moich obserwacji też wynika, że dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym akceptują świat taki, jaki jest. Kolegów też. Lubią kogoś lub nie lubią nie dlatego, że ktoś jest inny. Potem zależy, co się w domu słyszy… Jeżeli rodzice mówią „Z nim się nie baw, bo on jest DZIWNY” …
– W takich kwestiach trzeba od samego początku dużo rozmawiać. I kolejna rzecz – rodzice nie zdają sobie sprawy, że te dzieci będą ze sobą współpracować jako dorośli. Wszyscy spotykamy ludzi po szkołach specjalnych, w codziennym życiu, i w niczym to nie przeszkadza. Dobrze od początku tłumaczyć, że inne dzieci to nie jest jakiś zarazek, trzeba siebie nawzajem akceptować, każdy jest człowiekiem. Każdy ma jakieś możliwości.
– Kiedy przychodzi do ciebie rodzic dziecka ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi, to o czym mu mówisz? O czym możesz zapewnić, o czym nie?
– Ja jestem od samego początku nastawiona na uspołecznienie. Najpierw chcę poznać dziecko ze strony rodzica. Wiedzieć, jak ono reaguje w domu na różne sytuacje, i co możemy z tego wykorzystać w szkole. Chcę wiedzieć, jak reagują rodzice w domu, co jest dla dziecka znanym i bezpiecznym postępowaniem. Potem obserwuję dziecko w szkole i wyłapuję różnice, bo jednak w szkole jest inaczej. Szukamy nowych sposobów reagowania. I dużo rozmów, rozmów, rozmów. Chcemy, żeby to dziecko dobrze się czuło w szkole, żeby było dowartościowane, żeby czuło, że się rozwija. Rodzic musi czuć, że dziecko jest bezpieczne i zaopiekowane. Nie mogę za to zaproponować wszystkich specjalistycznych zajęć, bo ministerstwo nie daje na nie pieniędzy. Na przykład terapia SI czy wczesne wspomaganie. Pedagog specjalny powinien mieć wykształcenie w kierunku zajęć wczesnego wspomagania, ale zajęć takich u nas nie ma, bo nie ma funduszy. W godzinach mojej pracy, których jest mało, nie mam jak prowadzić takich zajęć. Ani warunków, ani możliwości. W godzinach mojej pracy nie jestem w stanie przeprowadzić tylu zajęć, ile dzieci by potrzebowały. Rozmawiałam też z paniami pracującymi w Poradni, tam są jakieś fundusze na terapię integracji sensorycznej, na wczesne wspomaganie. Ale patrząc, ile jest dzieci potrzebujących tych zajęć, to wystarczy może na jeden ich procent… Jest za dużo dzieci, za mało funduszy. Za mało funduszy to też za mało pracowników.
– A przecież wiek przedszkolny to czas, kiedy właśnie można jeszcze stosunkowo łatwo i szybko skorygować jakieś braki, jakieś zaburzenia… Jak takich zajęć nie ma, to te dzieci idą do szkoły już z tyłami, z poślizgiem.
– Tak. To widać też w starszych klasach. Jeżeli dziecko nie było objęte terapią pedagogiczną, z różnych powodów, to potem są problemy z czytaniem, pisaniem. Są trudności manualne. Czasem brakuje też po prostu motywacji, pochwalenia, wiary w siebie… Rodzice czasem nie zdają sobie sprawy, jak bardzo okres przedszkolny jest kluczowy. Te wszystkie malowanki, lepienie z plasteliny – to się przecież przekłada potem na naukę czytania i pisania! A czasem trzeba przełamać niechęć dziecka, usiąść z nim, nie zatrzymywać się na „ja nie chcę i nie lubię”, ale zachęcać.
– Ja też tłumaczę, że zerówka nie jest jeszcze od tego, żeby nauczyć już czytania czy pisania. Jest przygotowaniem dziecka do nauki czytania i pisania. Przygotowaniem układu nerwowego. Ćwiczymy koordynację, rytmy, wyszukiwanie różnic, bawimy się w przeliczanie, dotykamy literek i cyferek, ćwiczymy duże i drobne ruchy rąk, paluszków, rozwijamy pamięć, skojarzenia, słownictwo… A potem dziecku będzie łatwiej w pierwszej klasie ruszyć z typową nauką czytania. Chociaż trzeba pamiętać, że na to też są trzy lata, a nie pierwszy miesiąc pierwszej klasy. Samo siedzenie nad literkami to nie jest nauka czytania.
– Teraz modna jest neuropedagogika. I bardzo dobrze, bo ona tłumaczy, jak rozwija się mózg. Jak potrzebujemy wszystkich etapów, nie przeskoczymy od razu do literek. To jak budowanie wieży z klocków, po kolei.
– To jest dobre porównanie. Muszę to wykorzystać. A powiedz mi o depresji wśród dzieci i młodzieży. Masz pod opieką dzieci z problemem depresji?
– Nie z orzeczeniami. Czy to jest depresja, nie wiem. Przychodzą dzieci do gabinetu, do pani pedagog, rozmawiają, słyszę o ich problemach. Kierujemy je często na konsultacje. Dzieci przychodzą z brakiem poczucia pewności siebie.
– Skąd to się bierze? Przecież teraz tyle się mówi, żeby dzieci chwalić, doceniać. Wydaje się, że one teraz wszystko mają, rodzice się na nich naprawdę mocno skupiają! To z czego takie trudności?
– Dzieci mają ogromne problemy. Zauważ, jak jest dużo rozwodów – dzieci tego nie rozumieją. Rodzice bardziej skupiają się jednak na sobie. To jest bardzo trudna sytuacja, a z dzieckiem najczęściej nikt nie rozmawia, nie pójdzie do psychologa, bo to wstyd, bo po co, jakoś on to przeżyje, myślą. A jednak rozwód to jest problem całej rodziny. A jeżeli w ogóle dochodzi do rozwodu, to znaczy, że sytuacja w domu już dużo wcześniej była ciężka. A dzieci to wychwytują, słyszą, czują całym sobą. Po głosie, po wyrazie twarzy już rozpoznają, że mama czy tata są zdenerwowani, źli. Są bardzo wrażliwe. Biorą to do siebie. A druga sprawa, że w rozmowie często rodzic wykręca się od przyznania, że w domu coś jest nie tak. Wręcz kłamie, żeby tylko przedstawić dom w najlepszym świetle. A to nie jest dobre, bo w ten sposób nie daje sobie pomóc. Ani dziecku. Uważa, że to jest tylko jego problem. A dzieci wychwytują też tą fałszywość, słyszą „O tym nie mów”. I sobie nie radzą. Myślą „To jaki ja mam w końcu być?”. Mają trudności w relacjach z rówieśnikami, z nauką. W głowie mają inne problemy, nie naukę, a oceny potem są jakie są. Niskie, a niestety system oceniania wciąż w Polsce trzyma się mocno i dzieci muszą się z tym jakoś mierzyć.
– Czy zmieniłabyś system oceniania?
– Ja wprowadziłabym system opisowy w całej szkole. Taki z kategoriami. Sama kiedyś miałam taką kartkę dołączoną do świadectwa, w trzeciej klasie, moja wychowawczyni takie dawała rodzicom. Tam były kategorie w rozwoju: co dziecko powinno osiągnąć w tym wieku. I były trzy poziomy: ponadprzeciętny, w normie i nad czym pracować.
– Coś jak my robimy w diagnozach w zerówkach. Powiem ci, że się z tobą zgadzam. Ja chciałabym trzy stopnie: pierwszy – nie umie, a to jest bardzo ważne, kluczowe i trzeba nad tym pracować, drugi – umie, radzi sobie, wszystko jest w porządku i trzeci – ma w tym kierunku zdolności, ponadprzeciętne.
– Przy dzieciach z orzeczeniami ma być wprowadzona ocena funkcjonalna, to jest dość skomplikowane, ale właśnie na zasadzie diagnozy co jakiś czas. Wskazuje się mocne strony i słabsze. I wiemy wtedy nad czym popracować. Dam prosty przykład: autysta nie rozumie metafor. Nie rozumie przenośni, bierze je dosłownie. No i w ocenie funkcjonalnej mamy, że dla niego nie wprowadzamy metafor na języku polskim, ale w zamian uczymy czegoś innego, podejmujemy inne działania. Przy pozostałych dzieciach też tak można. Wspomagamy te funkcje, które są zaburzone, a te, w których się wyróżnia, wzmacniamy. Ale to wymaga wielkiej pracy ze strony nauczyciela.
– A my jesteśmy w systemie klas dwudziestoosobowych, nauczyciel pracuje najczęściej na półtora, dwa etaty i brakuje chętnych do pracy, nowych nauczycieli.
– Tak, siedzimy jedną nogą w jednym systemie, przestarzałym, zniechęcającym, a drugą nogą mamy już wskakiwać w nowy, lepszy. Nowocześniejszy. Tego wszyscy wymagają: nowoczesności, ale nie dostajemy narzędzi. Tkwiąc w starym mamy robić nowe. Jak z edukacją włączającą. Mamy ją wprowadzać. Byłam na konferencji, gdzie bardzo chwalono taki rodzaj edukacji, usłyszałam tam, że nie mamy się przejmować systemem oceniania, wymaganiami programu… A później nas przecież o to właśnie pytają, z tego rozliczają. Jedno się z drugim wyklucza. Żadnej reformy, która by to ogarniała. Cały czas mamy bardzo szczegółową podstawę programową, którą mamy realizować. Ja połowę treści bym wyrzuciła, a uczyła najważniejszych rzeczy, poznawania świata, poznawania praw, zasad .
– Bardzo się z tobą zgadzam, bo zobacz: przy tym upchanym do granic możliwości programie powinniśmy wiedzieć wszystko o tym, jak działa świat. Fizyka, chemia, biologia… A jednak ludzie coraz bardziej idą w stronę dziwnych teorii antynaukowych, spiskowych.
– Czy też nie wiedzą wiele o rozwoju dziecka.
– Tak, a bez wiedzy o rozwoju dziecka będzie ci się wydawać, że dobrze wychowujesz dziecko, jak ono siedzi „grzecznie” cały dzień, nie odzywa się i wykonuje natychmiast wszystkie polecenia.
– A często podręczniki są też pisane przez ludzi, którzy nie mają doświadczenia w pracy.
– Czasem jest też tak, że jak nauczyciel chce zmienić, zmniejszyć zakres materiału, to rodzice się sprzeciwiają. Jak jest książka, ćwiczenia, to wszystko tam ma być zrobione.
– To jest jeszcze wpływ starszego pokolenia, tak uczono – realizacja programu od deski do deski. Teraz już ludzie starają się podchodzić bardziej „miękko”, kreatywnie. Mnie już uczono, że trzeba reagować na to, co się dzieje w klasie, zmieniać.
– Może jest też tak, że kiedyś dało się więcej zrealizować, wiedza w głowach była większa, dzieci miały dłuższy etap koncentracji. Mniej były rozpraszane na przykład przez social-media.
– I mniejsza była presja otoczenia. Kiedyś nikt nie czytał w internecie, że musi to, siamto i owamto, nie chciał być jak ktoś z internetu, tylko ewentualnie jak kolega z ławki.
– A to było bardziej realne.
– Tak, mama też powiedziała „No zobaczą, jak Franek potrafi, to ty też możesz!” i ten Franek to była cała konkurencja. Dziś dzieci odpalają internet i tam jednak… już nie Franek z ławki. Chcą być jak ktoś, kto jest sprzedawany jako produkt. Idealny produkt. Widać też, jak ludzie pozornie małym wysiłkiem zarabiają duże pieniądze. Ja nie wiem, czy te pieniądze są trwałe. Ktoś pokazuje mi siebie jako wspaniałą osobę, a ja jej w realu nie znam. Ale to wszystko się nakręca, też tak chcemy, wierzymy, że tak można, małym wysiłkiem. A ja jestem zdania, że bez wysiłku niczego się nie ma.
– Ale to jest bardzo chwalone, takie podejście, jak zarobić, żeby się nie narobić!
– Tak, ale zauważ, jakie to wszystko jest chwilowe. Ja też zauważyłam, że kiedyś oglądałam to, co dziś uznawane jest za bzdury. Za porażkę. A kiedyś te osoby był „fajne”, na fali. A w pewnym momencie część tych karier kończy się potknięciem. Brakiem pomysłów. A zarabiać chce się dalej, więc idą w strefę polityczną, populistyczną, chcą więcej, mocniej… Oglądałam reportaż o osobie, co po swojej karierze na YouTube musiała iść na terapię, przez komentarze i ocenianie. Tak jest z celebrytami – to wszystko jest chwilowe. A dzieciakom się podoba. Chwytają to, co im się podaje.
– A jak w domu się jeszcze o internecie dużo nie rozmawia… Rodzice i dzieci nie zastanawiają się nad tym, co oglądają…
– Miałam kiedyś taką sytuację, że zgłosiła się mama dziecka z problemami emocjonalnymi. Z rozmowy wynikało, że ta dziewczynka bardzo dużo siedzi na tiktoku. Ale mama nie widziała w tym nic złego, bo ona sama też dużo ogląda tiktoka. To w czym problem? A dziecko widzi, że siedzenie w telefonie jest w ich rodzinie ważne, fajne, śmieszne, to też tak chce. Tylko potem ma problemy.
– Dzieci nas bacznie obserwują, a nie słuchają. Jak powiesz „nie wolno ci brać telefonu” a sam ciągle w nim siedzisz, to nic ten zakaz nie da.
– Tiktok w ogóle jest pociągający dla dzieci, te krótkie filmiki, i można pośmiać się z kogoś… Nie pokazuje się tam szacunku dla drugiego człowieka. Ważne dla ludzi jest pokazywanie, że są lepsi. Lepsi, bo coś mają. Coś droższego niż sąsiad. Ludzie lubią coś posiadać.
– To jeszcze z drugiej strony dorzucę, że coś tam warto jednak posiadać i o większe pieniądze czasem walczyć, bo jakby nauczyciele więcej zarabiali, to byłoby więcej chętnych do zawodu, łatwiej by się pracowało… to pytanie ode mnie na koniec: co fajnego ostatnio czytałaś?
– Co ja pięknego czytałam? Książkę Jacka Łapińskiego, o tym, że warto czytać. Świetna! Aż chcę chwytać za inne książki, tak on dokładnie wyjaśnia, jakie są korzyści z czytania. I czytam też ostatnio Pedagogikę specjalną, żeby sobie doczytać do pracy. I Homo Sapiens, kolejny raz, a wciąż z przyjemnością. A ja mam też tak, że jak przeczytam kilka stron, to mam tyle myśli, chciałabym je opisać. Nawet założyłam blog, żeby opisywać te wszystkie moje myśli, o książkach, o życiu… Tylko czasu brakuje. Maleńkimi kroczkami, może…
– Powodzenia! Ja będę chętnie zaglądała na twój blog! Dziękuję ci za rozmowę.