Każda historia ma swój początek. Ale czy mają go historie rodzinne? W dziejach kolejnych pokoleń swój ślad odbija to, co działo się wcześniej.
Niestety, zwykle jest to coś złego.
Coś tak złego, że nie można o tym zwyczajnie opowiadać. A bez rozmowy nie ma szansy, by zrozumieć postępowanie swoich rodziców, dziadków.
Bez rozmowy nie zrozumiemy, czemu dziadek wraca wciąż i wciąż wspomnieniami do ucieczki przez las w czasie wojny, choć wnuki przewracają oczami na sam początek tej samej znów historii (wybacz, dziadku! Młode to i głupie!)
Bez rozmowy nie zrozumiemy, czemu babcia czasem potrzebuje być sama, czemu płacze. Albo czemu jest nadopiekuńcza i drży na każde niebezpieczeństwo, prawdziwe czy wyimaginowane. Albo odwrotnie, czemu ma tak odległy wzrok, zimny, nieczuły, czemu machnie ręką, gdy opowiadamy o swoich problemach. Czemu nie może przytulić swojej córeczki, która nic nie rozumiejąc, buduje w końcu podobny mur wokół siebie.
Jak w końcu udaje im się powoli, z wielkim mozołem, zaciśniętym gardłem, usiąść i snuć opowieść, zaczynają na siebie patrzeć z większą czułością. Mur wystudiowanej obojętności kruszeje, mogą wyciągnąć do siebie ręce. Matka opowiada baśń o zaczarowanym pięknym Królestwie Śniegu, najpiękniejszym miejscu na ziemi, gdzie biedna dziewczyna poznaje Księcia. Chcieli żyć długo i szczęśliwie, ale władzę nad ich ukochanym Królestwem przejmuje Czarny Rycerz, zły, okrutny i bezlitosny. W Królestwie panuje strach i terror, czarne karoce porywają każdego, kto ośmieli się krytykować nowego władcę. Dziewczyna traci ojca, traci część swojego serca i nadziei. Ale jest jeszcze matka, siostra, jest Książę, który pocałunkiem budzi odrobinę dawnej wiary.
W co? W miłość.
Bo ostatecznie co innego się liczy?
Dziewczyna – Wiera – i jej książę – Aleksander – mają dwoje dzieci i mają swoją miłość.
Ale w Królestwie dzieje się już bardzo źle.
Królestwo dostaje swoją nazwę i konkretny czas w historii świata.
To Leningrad, rok 1941.
Aleksander jest na froncie, Wiera chce przeżyć, kiedy wokół trwa najstraszliwsza zima jej życia, chce przeżyć nie dla siebie. Bo dla siebie to już dawno położyłaby się na śniegu i zamknęła oczy; nie widziałaby wtedy wychudzonych twarzy swoich dzieci, nie pamiętałaby jak umierały jej matka i siostra, inna śmierć nie robiła już na niej wrażenia; chce przeżyć dla dzieci. Zawsze znajduje w sobie jeszcze odrobinę siły, by się nie poddać. Dla Saszy i dla dzieci.
I tak jak wszystkie historie wojenne, które są historiami ocalonych, liczą się drobiazgi. Raz przyszedł sąsiad, żołnierz, i podarował Wierze cukierki. Na chwilę odnalazł się Sasza, miał szynkę i kiełbasę! Wiera miała na ścianie tapety, z klejem. Ugotowała je. Miała trochę drewnianych mebli, spaliła je. Przeżyła kolejny i kolejny dzień. Raz ktoś ją podwiózł, raz zdążyła kupić słoik kiszonej kapusty. Miała sanki, żeby przewozić wodę z rzeki. Drobiazgi, które decydują o życiu i śmierci. Jak to na wojnie. Stara już Wiera zamyka oczy i wraca ból, strach, koszmar tamtych dni.
Jej córki rozumieją już więcej.
Tak, opowiadam wam książkę, wczoraj w nocy skończyłam czytać „Zimowy ogród” Kristin Hannah. To taka opowieść, która zdziera warstwy. Wiecie, wszyscy mamy warstwy, ogry mają warstwy, cebule mają warstwy, ludzie i owszem, też mają warstwy. Bez tego nie bylibyśmy w stanie normalnie żyć. Ale czasem zdarzy się coś, co zdziera z nas kolejne ochronne bariery i inaczej patrzymy na zwykłą naszą codzienność. Inaczej patrzymy na chleb. Na ciepły szalik. Na bezpieczne swoje dziecko. „Zimowy ogród”, podobnie jak swego czasu „Jeździec miedziany” Paulline Simons, pozwala zajrzeć pod te warstwy. Te, które nie są jak tort.
Mam ostatnio nosa do książek o przeplatanych losach rodzinnych.
W tym tygodniu przeczytałam też „Taśmy rodzinne”, Macieja Marcisza.
Myślałam, ze „Taśmy…” to takie lekkie, niezobowiązujące, przyjemne na wieczór.
Otóż jak ktoś też tak myśli, to nie. „Taśmy” to nie lekka powieść. Napisana lekko, owszem, ale tematyka z cyklu traumatycznych.
Kiedyś słyszałam, że traumy przodków odbijają się przez trzy pokolenia, i ta powieść zdaje się to potwierdzać. Dziadek, ojciec i bohater – syn, który wreszcie ma szansę wyrwać się z rodzinnego obrazku z tytułowych taśm. Myślę, że to obraz wielu polskich rodzin. Tak z ręką na sercu, kto z mojego pokolenia – urodzonych jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku – nie znał choć jednej takiej rodziny jak Małysowie, gdzie za pozorną sielanką kryła się rozpacz, przemoc, nieumiejętność rozmowy o problemach?
Takie książki, jak „Taśmy rodzinne” Marcisza, jak „Saturnin” Jakuba Małeckiego robią dobrą robotę, biorąc na warsztat rodzinne historie, które zaczynają się w czasie wojny a skutki wojennych przejść, przeżyć, widać do dziś. Popularne hasło „Kiedyś to było…” nabiera nowego znaczenia. To było kiedyś i oby nie wróciło…
Ale nie chcę was zasmucać! Oto garść anegdotek, dla uśmiechu!
Poranek, Piotrek ma umyć zęby. Wołam go, chodź, umyj zęby. A on nie i nie. Przyszedł do łazienki, ręce sobie umył ale zębów już nie. Ja myję swoje i zastanawiam się, którego argumentu użyć. Groźby? Prośby? Postraszyć próchnicą wdzięcznie zwaną u nas „robakami w zębach”? Ja tak myślę, nic nie mówię, i za chwilę słyszę „No dobra, jednak idę. Umyję.” I przyszedł. I umył.
Także czasem można zamknąć dziób i dać się wykazać.
Piotrek nauczył się też mówić „rrrrr”. Nie mamy więc chwilowo w domu laptopa, tylko mamy „laptrrrrrop”, a zajadamy się „czekorrrradkami”. A „sz” i „cz” jeszcze leży!
Ostatnio w ogóle zauważyłam, że Piotruś leci przytulać się do swojej siostry a nie do mnie. Przyjechaliśmy raz skądś do domu a on mówi „Maja, pocekaj, tylko umyję rącki i psyjdę cię psytulić, dobra?” Nie wiem, ja tam zajęta jestem tarzaniem się w moich nauczycielskich bogactwach, nic tylko siedzę i myślę, co ja z tymi moimi pieniędzmi zrobię, co to ich tyle mam…
W sumie rozumiem go, ja jestem od wyłączania komputera, wciskania witamin… Mój ostatni sukces na tym polu: Piotrek zjadł cztery ciasteczka zamiast dziesięciu, które sobie przygotował! Jeeeej!
Inna rozmowa? Proszę bardzo: „ – Mamo, ona mówi, że ja powiedziałem what the fuck, a ja nie powiedziałem WTF, wcale nie powiedziałem WTF. – Tak, powiedziałeś WTF. – Nie, nie powiedziałem WTF!!! maaaamooooo!” Jak mnie kusiło poprosić „Co? Powtórz, nie dosłyszałam!”
Wszyscy ogólnie cieszą się na piątek, wiadomo, chwila odpoczynku. Co mówi moja rodzina ciesząc się na piątek? „Hurrra, wreszcie coś do jedzenia będzie!”. No to idę do kuchni, będę tworzyć… Pewnie mrożone warzywka z makaronem, albo z ryżem. Chociaż chodzą też za mną placki ziemniaczane z kapustką kiszoną… W sumie dieta wegetariańska jakoś coraz bardziej przyjmuje się w naszym domku. Nie że absolutnie i rygorystycznie, ale warzywka znikają od razu, nikt nie woła o kotlety. Ani o klopsiki. Zastanawialiście się kiedyś, skąd wzięły się te nazwy… No ludzie… klop-siki. Teraz ja powiem: WTF???