Chciałabym dziś podarować wam opowieść pełną słońca, opowieść o lecie i o miłości. Chcecie? Odrzućcie czapki, szaliki, sweterki, ciepłe bambosze i rajstopy pod spodniami! Wyobraźcie sobie, że jesteście w szortach czy przewiewnych sukienkach, klapkach lub sandałkach, tiszertach, kapeluszach słomkowych czy co tam jeszcze latem lubicie, nogi moczycie w letniej wodzie jeziorka, dzień trwa do wieczora i nawet ciut dłużej… Słychać świerszcze… Nawet komary są, a co tam… usiądźcie wygodnie w moim letnim pejzażu i posłuchajcie…

W pewien taki letni wieczór, pewna dziewczyna siedziała u swojej przyjaciółki. Długo razem rozmawiały o tym, jak życie jest niesprawiedliwe, w końcu w wieku lat dwudziestu jeden takie rzeczy właśnie się odkrywa. Jedna z nich bardzo potrzebowała oderwania od wszystkiego, co jej się nie udawało, od tego co sama spaprała, od swoich wyrzutów sumienia i zranionej dumy.
Takie dno rozpaczy, otchłanie i cmentarze pogrzebanych nadziei – tak się wówczas czuła. Jej przyjaciółka doradzała wspólne wyjście na pielgrzymkę. Ta od rozpaczy wzbraniała się i prychała, ta od nadziei spokojnie namawiała – i ostatecznie wygrała. W sumie tej co zgodziła się pójść, było właściwie wszystko jedno.
Jedno sobie tylko owa zraniona dziewczyna obiecała – dosyć zakochiwania się. Nie chcę w ogóle słyszeć słowa miłość! Dajcie mi wszyscy święty spokój!
I poszła. Stawiła się o poranku, z plecakiem, chustą na głowie i pustym sercem, na placu przed kościołem w Wejherowie na rynku i razem z przyjaciółką wyruszyły na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Był lipiec, 2001 rok.
Oczywiście, jeśli już domyślacie się, że tą namówioną osobą byłam ja, to macie rację!
Poszłam. Po prostu. Dziwiłam się, jak wiele było w tym maszerowaniu spokoju. Takiego spokoju, którego trudno w życiu codziennym szukać. Tak to opisywałam swego czasu w starych notatkach:
Idziesz, po prostu. Prawda, wsłuchujesz się w modlitwy, w nie zawsze udane śpiewy, ale w końcu wiesz, że to pielgrzymka a nie obóz wędrowny cyrkowy, więc godzisz się, i idziesz. Jest postój, to siadasz, przysłuchujesz się rozmowom, patrzysz, że idą ludzie starsi, że jest ktoś na wózku z opiekunem, że jest rodzina z dzieckiem w wózku, że się śmieją, nie marudzą, że są pogodni, że się wspierają. Jak dopada cię zmęczenie, przytulasz się do przyjaciółki, ona do ciebie i nic więcej nie trzeba, rozumiecie, że w jakiś sposób, w tym milczeniu, albo w gadaniu o kompletnych głupotach jest swoisty ratunek, sens. Zwłaszcza po południu, kiedy do przejścia zostaje ostatni kawałek drogi, podnosicie się nawzajem, postękacie i idziecie. Kiedy się nic nie spodziewasz, możesz wiele docenić, zrozumieć, poczuć. I to niesamowite uczucie, kiedy przez trzy tygodnie, idąc przez pół Polski, codziennie spotykasz ludzi, którzy w kolejnych miejscowościach, dużych miastach i malutkich wioseczkach, są gotowi przyjąć cię – nieznaną osobę – pod swój dach, ugościć, podać cudny obiad z ciastem na deser, udostępnić pokój do spania… Ciekawe, czy dziś jest tak samo…

Chociaż na początku codziennie rano mówiłam, że idę dziś ostatni dzień i jadę do domu, no ile można się modlić, msza codziennie, ludzie, zwariować idzie! Ja muszę iść popłakać w samotności, poużalać się nad swoim życiem, ja smutna jestem, a wszyscy naokoło ciągle z byle czego się cieszą, jadę do domu! No dobra, jadę jutro, jeszcze jeden dzień może przeżyję. Jeszcze jeden. Naprawdę chcesz jechać? Szkoda by było... Jak usłyszałam to ''szkoda by było, jakbyś odjechała'' od pewnego chłopaka, to z lekka zawirowało mi w głowie, ze szczęścia, ale szybko to odrzuciłam. Nie, nie ma żadnego zakochiwania się, to głupota! Rób tak, jak sama chcesz, nie słuchaj nikogo!
Zostałam, nie bawiłam się w to, żeby być dla kogokolwiek miła, ale zostałam, bo sama chciałam. Słuchałam codziennie 'konferencji’, czyli tak jakby kazań, ale to było ciekawsze od zwykłych kazań niedzielnych. Życie ukazywało mi się od nowej strony, tak jakbym ze zburzonych we mnie kawałków budowała się od nowa, ale już w nieco innej wersji. Taki update! Nie wpadłam w maniacką wiarę, ale już nie zapierałam się rękami i nogami. Choć moje stosunki z Bogiem nadal najlepiej określa status „To skomplikowane”.
Fizycznie mi nic nie było, byłam przyzwyczajona do marszów, słońce mi nie przeszkadzało, deszcz bardziej by mnie wybił z rytmu, na szczęście padało tego lata na naszej trasie jeden dzień. Mam w pamięci jak siedzimy na postoju, takie zmokłe kury, na schodach jakiejś szkoły, każdy naokoło tworzy własną kałużę, już i tak bardziej mokro być nie może, czekamy czy przebłyśnie słońce, ale nie, lało cały dzień, a my idziemy z ”bratem” – tak się przecież na pielgrzymce mówi – ”siostro”, ”bracie” – po grześki i po arbuza. Jemy po drodze, nie przejmując się że sok kapie po brodzie, i tak pada. I rozmawiamy o głupotach, a nie wypowiedziane zostają słowa: dobrze mi się z tobą idzie, gada o tych głupotach, i co najdziwniejsze, dobrze mi się z tobą milczy. Szybkie spojrzenie w te zielone jak agrest oczy, i znowu muszę sobie powtarzać, nie, zostaw to, a sio! Bo wszystko zepsujesz. Kolega – tak, ”brat” – tak i koniec.

Pamiętam, jak piękne były niektóre apele wieczorne jasnogórskie, kiedy najlepszym muzykom z całej pielgrzymki chciało się grać... Jak miałam nocleg z dziewczyną, której imienia nie pamiętam, a której przez noc opowiedziałam całe swoje życie, a może nic nie powiedziałam, tylko po prostu się wypłakałam, wyszlochałam a ona mnie przytulała i kołysała, przez okno płynął zapach mięty z ogródka. Na drugi dzień już nie mogłam jej znaleźć...
Pamiętam jak dobrze mi było z pełną akceptacją mojej przyjaciółki, nie oceniała mnie, tylko zawsze była obok…
I pamiętam jednego 'pana’, który wpadł do domu, gdzie miałyśmy nocleg zaproszone przez żonę tegoż miłego 'pana’ i jak on na nią wrzeszczał, że ona głupia jest, znowu tych darmozjadów przyjmuje pod ich dach, ona mu nieźle odpyskowała, trochę im tam różnych 'kurrr’ poleciało, a my siedziałyśmy jak myszy pod miotłą, żeby nam facet nie przyłożył.
No i był nocleg w szkole, w Lipinkach, gdzie pogrążona w smętnych rozmyślaniach siedziałam pod budką z telefonem i w końcu zamiast zadzwonić, długo w noc rozmawiałam z 'bratem’, tym od arbuza i agrestowych oczu. Niebo gwiaździste nade mną, a świat przede mną. We mnie rodziła się miłość, ta prawdziwa, chociaż wtedy o tym nie wiedziałam…
Tego lata poznałam mojego męża. Przedstawiono nas sobie na samym początku pielgrzymki, od razu poczułam do niego sympatię, przez te oczy, przez uśmiech, po czym odwróciłam się na pięcie i miałam ważniejsze sprawy na głowie. Ale naprawdę nie poczułam już nigdy więcej, żeby czyjeś spojrzenie tak tkwiło w pamięci, tak poruszyło całą duszę. To musiała być ta słynna miłość od pierwszego wejrzenia. Nie wierzyłam w to dzielnie przez całe trzy tygodnie pielgrzymki, i jeszcze przez parę dni wspólnego wyjazdu w Tatry, zaraz po Częstochowie, ale potem musiałam przyznać, że miłość jednak istnieje. Z dna rozpaczy można się wydobyć.
Ktoś powiedział, że życie jest jak puzzle, co widać dopiero na starość, kiedy rozumiemy, jak jedno wydarzenie doprowadza do drugiego i się wspólnie łączy, i układa w spójną całość, a my tego na początku nigdy nie widzimy… Podejmujemy decyzje ale życie czasem ma swoje plany…
Lubię sobie przypominać tę historię.
Wiadomo, że małżeństwo ma też chwile, kiedy człowiek zastanawia się co tu do cholery robi, i wybiera czy brnie dalej czy jednak nie – mi pomaga zawsze ta historia. Historia pewnego lata i miłości od pierwszego wejrzenia.



1 thought on “Miłość od pierwszego wejrzenia”