Ostatnie polecajki książkowe były też w maju. To można teraz sprawdzić, co przetrwało próbę czasu, choćby taką krótką jak to roczne mgnienie oka.
Hrabal. To nazwisko pozostanie ze mną, nikt nie wywołał we mnie większych emocji, nikt inny nie napisał takich ciągnących się kilometrami zdań, szalonych, czasem absurdalnych, czasem ironicznych, takich zdań, co wywołują śmiech i nawet łzy też, to z Hrabalem mogę patrzeć na świat, widzieć to, co piękne i to, co straszne. To on zadawał mi w tym roku pytania, moje ulubione pytania – bez odpowiedzi. Nie wiem dalej wielu rzeczy, ale myśleć nad nimi właśnie z Hrabalem, to jeden z moich ulubionych sposobów na życie.
Hrabal jest moją polecajką całkowicie subiektywną, nie spodobałby się każdemu, wiem, ale od pierwszej przeczytanej książki ja się odnalazłam.
„Niebiosa nie są humanitarne, lecz jest chyba coś więcej niż te niebiosa, współczucie i miłość, o której już zapomniałem i której już nie pamiętam”.
Inne nazwisko, które jest moim odkryciem to Halber. Małgorzata Halber. Jedną książkę napisała razem z Olgą Drendą i jest to „Książka o miłości”.
Tak, o miłości! I myślicie, że to bujanie w obłokach, motyle w brzuchu, och i ach, bukiety róż? No cóż. To nie taka Książka!
Jest za to bardzo prawdziwa. Absolutnie szczera, bez tabu, bez kokieterii. Z własnych trudnych doświadczeń, choć i odniesienia do filozofii i literatury też są.
O zderzeniu oczekiwań z rzeczywistością – o tym najbardziej. I ten wniosek, który mnie ujmuje najbardziej – że bez rozmowy i bez szczerości to daleko z tą miłością nie zajdziemy.
Humor, choć czasem gorzki, współczesne rozterki, bez lukru.
Chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie czułam, przy żadnej książce, że ktoś mówi to, co o tej nieszczęsnej miłości niejednokrotnie myślałam.
A jak już jesteśmy przy temacie książek, które bawią i uczą jednocześnie, czyli tak jakby poradników, to zdecydowanie polecam „Przędzę” Natalii de Barbaro. To ona napisała wcześniej Czułą przewodniczkę, której tak naprawdę to nigdy nie przeczytałam, a nasłuchałam się po czubek uszu, już wręcz miejsca w sobie nie miałam na przeczytanie tej Przewodniczki – za to Przędza jest wedle mnie zdecydowanie lepsza i warta zapisania – choć o niej już tak głośno nie jest w książkowo-poradnikowym świecie.
Przędza – urzekła mnie rodzajem podejścia do życia, które i dla mnie jest ważne. Całe to przeplatanie lepszych i gorszych dni, czas na namysł, zatrzymanie się albo łażenie bez konkretnego celu, metafory tkackie Natalii – autorki… Takie moje. To nie tyle poradnik, co książka-przyjaciółka, którą możesz podczytywać w chwilach emocjonalnych dołków. Do przywracania równowagi.
Co jeszcze ciekawego…
Przeglądam listy książek (nie)przeczytanych, niektóre w ogóle nie zatrzymały mnie na dłużej, odłożone, niektóre wciąż leżą na podręcznym stoliku, bo dobrze się przy nich czuję. Niektóre były miłym odpoczynkiem zimowo-wieczornym, inne pomagały przetrwać bezsenne noce, jeszcze inne odkrywały nieznany mi wcześniej kawałek świata.
Kinga Kosińska ujęła mnie „Bezą”. Beza to 100 stron, które emocjonalnie robią „to coś”.
A niby tylko historia dorosłej kobiety, opowiedziana naprawdę bez nadęcia, prosto, szczerze. Iwona – bohaterka – opowiada o swoim życiu. Banalne, myślicie? Jest tu i trudna relacja z matką, i poszukiwanie przyjaźni, wykorzystanie i aborcja, jest wykrzyczane NIE i marzenie o innym życiu – z jednoczesnym docenianiem codziennych szczęśliwych chwil. Jest żałoba za zmarłymi. Jest sprzeciw wobec bagatelizowania swojego istnienia.
Nie ma tabu.
Iwona, o której jest ta opowieść, ma zespół Downa.
Ważna książka o akceptacji, a tym razem nie dla dzieci, a dla dorosłych. My też potrzebujemy, żeby ktoś nam czasem otworzył oczy!
Trudne relacje rodzinne?
Oprócz Bezy będą to:
„Pod śniegiem” Petry Soukupovej, która to nazwana została specjalistką od krojenia rodziny – i to dokładnie oddaje treść opowieści o dniu z życia trzech sióstr. Poszukiwania miłości, uciekanie od relacji, walka o siebie, problemy dzieci, oskarżenia o przeszłość i strach o przyszłość. Istne błotko pośniegowe. A czyta się jednym tchem!
„Kos kos jeżyna”, Tamta Melaszwili – taka życiowa opowieść z Gruzji, może nawet feministyczna! Bo bohaterka w swojej zakonserwowanej konserwatyzmem miejscowości żyje trochę bardziej po swojemu. Ba, nawet romans ma. Koniec świata!
„Lato, gdy mama miała zielone oczy”, Tatiana Tibuleac – smutna, smutna, smutna… W historii syna i matki, w historii dziejącej się w ciągu paru tygodni, gdzieś na francuskiej prowincji, na zaledwie 150 stronach – jest po prostu wszystko, co człowiek może znieść i w sobie pomieścić. Złe czasy. Nadzieja na lepsze. Chwila szczęścia, która słono kosztuje. Te oczy mamy jak pole ułamanych łodyg. Jak blizny, jak okna, jak błąd…
Niezwykle smutna była też „Grzybiarka” Viktorie Hanisowej.
Refleksyjny był „Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego.
„Sielanka” – znów jeden dzień z życia rodziny – ale tak zaskakującego końca nikt by się nie domyślił. Świetne!
Spokojnie za to czyta się „Dom pod Lutnią” Kazimierza Orłosia, polskie losy okołowojenne, lubię ten temat.
„Nocami krzyczą sarny” Katarzyny Zyskowskiej – też wpisuje się w tematykę okołowojenną.
Podobnie dobre nazwisko jak Zyskowska, to dla mnie Agnieszka Kuchmister. Ciekawe obyczajowe powieści, z elementami realizmu magicznego, trzeba liczyć się z obecnością rzeczy niewyjaśnialnych.
Z reportaży mój prywatny medal daję Anecie Prymaka-Oniszk, za „Kamienie musiały polecieć”. Ten reportaż daje do myślenia na temat polityki, która opiera się na rządzeniu strachem i nienawiści.
Antywojennie? „Depesze” Michaela Herr, piszącego o wojnie w Wietnamie.
A co zawsze warto przeczytać? Hannę Krall, proszę. Zawsze.
A co wam zostało w pamięci z ostatniego roku?
zostało mi w czytelniczej pamięci gdzieś napisane zdanie: „książki, to najpiękniejsze strony życia”.
i tak to na koniec zostawię.
Kolejne podsumowanie – w kolejnym maju!
