Lubicie słowo zmierzch? Czy wolicie zwykły wieczór?
Ja lubię szeleszczący, miękki dźwięk słowa zmierzch. Kiedy się je wypowiada, to niczym przy magicznym zaklęciu wokół robi się bardziej szaro, mroczno, ale też cicho i przytulnie. Powietrze robi inne - zimą mroźniejsze, latem - pachnące.
Zmierzch to ten moment, kiedy na chwilę stajesz w oknie i żegnasz dzień. Choćby krótką myślą, choćby westchnieniem.
A jak ktoś jest takim pogrążonym w rozmyślaniach i smętach melancholikiem jak ja, to stoi w oknie do późnej nocy, a jakże! Dużo tych myśli trzeba zmieścić…
Zmierzch – gdzieś pomiędzy błędami dnia a chwilą na wytchnienie. Zanim nadejdzie nowy dzień. I raczej od błędów wolny nie będzie, my to już wiemy, prawda? Ale i tak się będziemy starać, żeby było lepiej. Niestety. Licho nie śpi i będzie nam szarpało nerwy. Na szczęście o zmierzchu najczęściej Licho też już sobie leży pod kołderką. Czasem rozchichotane skacze po łóżeczku i śmieje się bezzębną paszczęką, ale już zaraz, za chwilę, będzie spokój…
Jeszcze przejdziesz po domu, to poprawiając, to chowając, to zbierając a tamto omijając – do jutra nie ucieknie – jeszcze kota wpuścisz łaskawie, co by mu tyłek nie przemarzł, delikatniś jeden i zatrzymujesz się na chwilę przy tym oknie, patrzysz w ciemniejące niebo.
Czas na bilans.
Moje młodsze dziecko ma dwa rodzaje bilansu na koniec każdego dnia: to był albo najlepszy dzień świata, albo najgorszy. Nie ma, że coś pomiędzy! Ale za to całkiem możliwe, że będzie to jednocześnie ten i ten dzień. Bo mama kazała się umyć, zgroza i obłęd, albo na spacer kazała iść, kto to widział, najgorzej; ale też kuzyn wpadł z opowieścią, coś fajnego obejrzeli, pograli, pośmiali się – najlepiej!
– Piotrek – mówię czasem, kiedy już mały leży pod swoją kołderką w jeże – a jutro też będziemy się tak denerwować nawzajem? Dzisiaj były takie krzyki i niepotrzebne płacze, i nerwy. A wiesz, że jak mama każe, to trzeba zrobić. Dlatego, że to jest dla ciebie dobre, ja nie chcę dla ciebie nic złego.
– Ale to ja rządzę tym piętrem! – mówi mój księciunio.
– A myślisz, że król nikogo nie słucha? Że się nie myje? I siedzi cały dzień przy bajkach?
– No nie.
– To co zrobimy jutro?
Mój mądrala myśli. Nie chce się przyznać, że krzyki były niepotrzebne. Ja tam go nie zmuszam. Może w końcu coś wymyśli. Zawsze mówię jeszcze tylko, że go kocham, nawet jak się na siebie denerwujemy.
Dobrze mieć jedną zasadę – nie iść spać z nerwami. Nerwy w łóżku to kiepski towarzysz, zwłaszcza na trzeciego!
Niech ten bilans dnia zakończy się porozumieniem. Niech trwa długo w noc, aż zagoją się te codzienne rany! Ty to a ja tamto… Ja więcej, ty mniej… Zmierzch to pora na wyjaśnienie, na rozmowę.
Dużo rzeczy odkładamy na następny dzień, ale niech to nie będzie szukanie zgody.
Znam to uczucie, kiedy zasypiasz i budzisz się z myślą, że ktoś, kogo kochasz jest na ciebie zły, to jak dźwiganie kamieni, jak wytarcie gumką radości z dnia. I z całych sił staram się tak w swoim domu nie robić. Mogło się w ciągu dnia zdarzyć, że na siebie krzyknęliśmy, nie dogadaliśmy się, nie zdążyliśmy, bo zmierzch nadszedł, jakby go coś goniło, byle szybciej i rach ciach – już wieczór, to niech chociaż uścisk wystarczy. Przytulenie, żeby dzień był jednak ten najlepszy. Jeżeli miałam rację, to przecież nie stracę jej przez to, że się na ludzi wokół poobrażam. Jeżeli oni mieli rację – to jutro pewnie to przyznam, na razie niech będzie przytulenie. Ważniejsze niż racja…
Są takie dni, które kończymy z wielką ulgą.
Są takie, które mogłyby trwać dłużej.
Są zmierzchy łagodne, złociste, są też szare, rozbrzmiewające bluesem, przepłakane. Głośne lub wypełnione ciszą. Spokojne lub takie, kiedy sięgamy po tabletki, po melisę, bo roztrzęsieni jesteśmy.
Są oczywiście i takie, kiedy nie zdążymy dokończyć w myślach słowa “zmierzch”, nosem zaryjemy w podusię i chrapiemy snem zasłużonym.
Jedne z moich ulubionych zmierzchowych chwil to te, kiedy wybieram, co będę czytać jeszcze przed tym zaryciem nochala w podusię. Razdko kiedy wieczorem obsługuję telefon, laptop – wolę w dzień. Przygotowania do pracy – o nie, nigdy wieczorem. Nigdy o zmierzchu. To zbyt moja chwila, taka tylko moja, praca jest zajęciem dziennym. Kiedyś potrafiłam nocami przeszukiwać internet w poszukiwaniu pomysłów, dziś już nie mam takich szaleńczych pokus.
Zmierzch to czas, kiedy mój pesymizm kuli się, odwraca do mnie tyłem, idzie sobie gdzieś hen, a ja mam czas na zebranie myśli. Na odzyskanie nadziei. Był taki filozof, Kierkeegard, mówił on o braku nadziei jako o “chorobie na śmierć”. Trzeba znaleźć w naszych szaleńczych czasach chwile na odzyskiwanie nadziei, na regenerację sił, żeby na tą śmierć się nie rozchorować na dobre!
Choć głowę daję, że jest to coraz trudniejsze. A z drugiej strony rękę daję, że nie jesteśmy tak źli, jak się na pierwszy rzut oka (w gazety i internety) wydaje. Jest nas po świecie trochę takich rozsianych, co to wciąż nadzieję mają. Piękno docenią. Dobro odkopią.
Zmierzch jako pora rozmyślań nad kondycją ludzkości? Czasem i tak może być.
Posłuchajcie:
Dawno, dawno temu żyli sobie ludzie, zwyczajni jak my dziś. Obserwowali, co dzieje się wokół nich i w nich samych. Niektórzy lubili te obserwacje, a niektórzy się ich bali. Z tego strachu woleli nie wychodzić dalej niż sięga ich wzrok i nie chcieli słyszeć o marzeniach i zmianach.
“Liczy się to, co jest tu i teraz – mówili, oglądając się trwożnie za siebie, czy ich żaden zły los nie dosięga. – Zostawcie te gwiazdy, to słońce, te obliczenia i te znaki pisane kredą po tabliczkach. Jeszcze z tego jakie nieszczęście będzie! Jeść trzeba, spać trzeba, bogatym być trzeba, ot co!”
“Jeść, spać, bogacić się! – oburzali się drudzy. – To ma być wszystko? Na to nasz cały świat został stworzony? Musi być coś więcej! Będziemy szukać sensu, wolności i szczęścia!”
Jak to zwykle bywa, ludzie rozchodzili się, machając ręką, że ci drudzy to nigdy nic nie zrozumieją.
Pewnego dnia do ich miasteczka przybył mędrzec. Opowiadał o świecie, tym który jest dalej niż na wyciągnięcie ręki. Opowiadał, że to co widzimy to tylko cienie prawdy. Że patrzymy wszyscy w stronę cieni a nie prawdziwego światła. Opowiadał, że nasze codzienne życie to tylko jaskinia, a my tak naprawdę chcemy z niej wyjść, uciec… Te słowa rozpaliły kilka głów w miasteczku. Przewracając się w nocy z boku na bok niespokojnie, niektórzy myśleli o tym, że chcą znaleźć wyjście z jaskini. Chcą zobaczyć świat taki, jaki jest naprawdę. Odkryć jego tajemnice. Muszą dotknąć, sprawdzić, przekonać się!
Inni w miasteczku też tej nocy spali niespokojnie. Bali się, że ich ukochani odejdą, ogarnięci iskrą poszukiwania prawdy i sensu, którą rozpalił w nich przychodny mędrzec. Przypominali sobie, co w sąsiednim miasteczku stało się z jednym takim młodzieńcem… Też pragnął wolności, pragnął wzbić się do gwiazd, uciec od wszystkiego, co trywialne, zwyczajne… Zbudował skrzydła. Połączył je woskiem. Jednak cała ta jego mądra nauka nie zdała się na nic, bo zapomniał, co dzieje się z woskiem w pobliżu słońca. Zapomniał. Podobno ostatnie, co widzieli ludzie w miasteczku, to uśmiech szczęścia na jego twarzy, kiedy leciał w kierunku swojej wolności. Nie wiadomo, czy uśmiechał się i wtedy, kiedy skrzydła się rozpadały, bo jego ciała nigdy nie wyłowiono z morza, do którego wpadł. Czy życie jest tego warte?
Czy życie jest tego warte? – pytali się ludzie dawno, dawno temu; pytają się i dziś…